Nie lubię kawy. Nie piję kawy. W ogóle jestem wrogiem tego całego „kawowego stylu bycia”. Wiecie- tego „oo…, wypiłam dzisiaj dopiero dwie kawy i ledwo się ruszam, dawajcie trzecią!” (koniecznie z ręką o miękkim nadgarstku). Albo „muszę się napić kawy bo nie mam na nic siły”. Lub też „musimy się umówić na kawkę i pogadać”- a co jak ja nie piję kawy? Bez tego się nie da gadać?! I moje ulubione, często spotykane w towarzystwie „mamy chwilę wolną, znajdźmy jakąś kawiarnię”. Jakby inaczej nie dało się spędzić czasu.
Jestem wrogiem wszelkich uzależnień, a picie kawy widzę jako jedno z nich. Bo nie umiem inaczej wytłumaczyć tego, że wcześniej, za dzieciaka, nikt z nas kawy do funkcjonowania nie potrzebował. A potem nagle się zaczęło- u niektórych już w liceum przy maturze, u innych dopiero na studiach… wkracza to powoli… Bo wypada? bo wszyscy piją? bo wiadomo, że to pomoże podtrzymać opadające powieki przy zakuwaniu do sesji egzaminacyjnej? Zaczyna się od jednej, która potem już nie skutkuje i trzeba więcej, i nagle człowiek ma poczucie, że bez kawy to w ogóle już nie pociągnie.
Taka była droga mojego męża na ciemną stronę mocy.
Za to też nie znoszę kawy. Kiedyś razem z dumą mówiliśmy oboje „dzięki, nie pijemy kawy”. „Jako to nie pijecie kawy?!”- spotykał nas nierzadko szok i niedowierzanie z drugiej strony. A teraz ja mówię „Dzięki, nie piję kawy”, a Rafał „To ja poproszę. Jeszcze dzisiaj nie piłem”.
Zawarliśmy ze sobą układ, który jako tako pozwala nam funkcjonować w uznaniu dla wzajemnych stanowisk. Rafał ma limit jednej kawy dziennie. I mimo, że wielu naszych znajomych uważa, że torturuję mojego męża, to chyba po przeczytaniu powyższego fragmentu tekstu wiecie, dlaczego tak nie jest. Stabilny kompromis, który nikomu nie robi dobrze.
Ale żeby przechylić szalę na stronę mojego męża, sprawiłam mu na Gwiazdkę ekspres do kawy. Dlaczego taki strzał w kolano? Bo Go kocham i chcę, żeby był szczęśliwy, a skoro ta jedna kawa dziennie jest dla Niego taka ważna, to niech to będzie najlepsza filiżanka napoju, jaką może sobie sprawić w domu.
Ja swoją miłość kieruje w stronę herbaty. I nie, nie jest to miłość obsesyjna, bo bez tego fajfokloka mogę żyć. I nie myślę codziennie rano, że nie mam na nic siły, bo nie wypiłam herbatki. I nie zapraszam nikogo na herbatkę i pogaduchy. I nie robię miękkiego nadgarstka gdy mówię o herbacie.
Uważam, że jest jeden główny powód, dla którego herbata jest lepsza od kawy. Kawa zawsze jest taka sama- w różnych wersjach: czarna, biała, „ekspresso” czy inne warianty z mlekiem sojowym, bez kofeiny, czy dyniowe- zawsze takie same w gruncie rzeczy.
Herbata to zjawisko społeczne. Parzona na milion możliwych sposobów, a wszędzie inaczej. Podawana w różnych naczyniach w różnych zakątkach świata. O smakach nie wspomnę. Niepodobna jedna do drugiej. Jej wspomnienie można przywieźć na języku jako pamiątkę z dalekiej podróży. A w plecaku mieć torebkę zielska przemyconego z dalekich stron, które po zaparzeniu pozwoli nam wrócić w tamto miejsce.
Nie byłam nigdy w Maroko, czy gdzie to tam piją tą słynną słodką herbatę miętową. Ale mam kilka innych przykładów herbat, które są kulinarnym wyróżnikiem miejsc, w których byliśmy ostatnio
Herbata indiańska, czyli patyki do zaparzenia
Jedyna, o której smaku się nie wypowiem, bo jeszcze jej nie piłam. Kupiona od Indian Navajo w Monument Valley. Czeka na odpowiednio godną chwilę, a wtedy przypomni mi się jako żywo ta chata ze zdjęcia.
Pamiętam, że Indianie śmiali się wtedy, że właściwie to jesteśmy w ich ogródku. Tak mówili o Dolinie Monumentów i w sumie jako jedna z 5 rodzin, która nadal mieszka na tym świętym dla plemienia obszarze, chyba mają do tego prawo.
Turecka herbata w bańce
W odróżnieniu od tego, co nazywamy kawą po turecku (czyli z gruntem na dnie szklanki), ta herbata nie zawiera fusów. Tylko czysty, dosyć ciemny przejrzysty napar podawany w charakterystycznych banieczkach do picia z nieodłączną kostką cukru na talerzyku. Serwowana zawsze i wszędzie, pita do każdego dania w restauracji, podawana przez uroczego, acz mało przystojnego kelnera na każdym promie płynącym na drugi brzeg cieśniny. Parzona przez właściciela knajpy dla pracowników- widziałam jak pili ją, zagniatając przy tym ciasto na lahmacun. Ot tak, żeby było im miło, żeby czuli się w pracy jak w domu. (więcej o jedzeniu w Stambule przeczytasz w tym artykule)
Chai w Indiach
Indyjska herbata to totalny czad. Piliśmy ją w dwóch odmianach, jednej lepszej od drugiej. W Hydrabadzie, w knajpie tuż obok jedynego zabytku, który stoi w tym mieście, obok Charminar, piliśmy pyszną, słodką i mocną herbatę z mlekiem. Cóż się dziwić- w końcu to spuścizna po Anglikach. Dodatkowy popis dawał „herbaciany barista”, trafiając do filiżanek strumieniem herbaty z wysokości 50cm. Bez pudła.
Ale prawdziwy majstersztyk to była herbata serwowana nam w hotelu- prawdziwa irani chai. Pędzona na mleku, które z jakimś słodzidłem gotuje się w nocy wiele godzin, by nad ranem mieć coś w postaci gorącego mlecznego syropu, który zalewa się herbatą. Zdjęć nie mam. Z rozkoszy nie mogłam myśleć o niczym innym.
Tea Monk, oddział Indyjski
Kurcze, to niestety historia na dłuższą opowieść, ale to także przykład na to, jak herbata łączy ludzi, bo po 10 minutach siedziałam w gabinecie prezesa fabryki herbaty i rozmawialiśmy przy ciasteczku jak starzy przyjaciele. Do tego on proponował mi zostanie ich przedstawicielem handlowym na Polskę. Jak z blogiem słabo pójdzie to może przemyślę sprawę.
Herbata na Majorce
Zaskakujące, prawda? Bo pewnie herbata Wam się z Majorkę nie kojarzy. Mi też nie, do pewnego momentu… Aż poszliśmy rodzinnie do bardzo drogiej restauracji, w której nie było nas stać na nic innego poza JEDNĄ WSPÓLNĄ herbatą, a na dworze było bardzo zimno i byliśmy zdesperowani. Wzięliśmy więc jedną herbatę na wszystkich. Co? Nie, nie na 5 osób. Na 7 :)) Skupieni przy jednej filiżance staraliśmy się ją sączyć wspólnie jak najdłużej. U!, ja się wtedy nasza rodzina zjednoczyła to nie macie pojęcia!