Cisza i spokój. Sąsiadów chyba nie ma, bo pies nie daje znaku życia.
Historia, a dzieci głupie nie są
Od dziesięciu dni jesteśmy zamknięci. Wszyscy już się chyba przyzwyczailiśmy, a wątek niemiecki przewija się w naszym domu coraz częściej.
Dzisiaj na przykład, gdy wstaliśmy późnym rankiem, znaleźliśmy nasze dzieci w bazie z koców zrobionej pod biurkiem. Wyszła Ada i powiedziała, że jesteśmy (my z Rafałem) Niemcami, a one się bawią w prześladowane chrześcijanki. /coś mi tu zgrzyta, jednak jeszcze się trzeba trochę tej historii poduczyć…/
Psa nie ma, jest Sissi
Mam wrażenie, ze każdy dzień przestał być walką. Staramy się wyciągnąć z tego czasu tyle dobrego ile się da.
Dużo śpimy, codziennie jemy 5 pełnowartościowych posiłków opróżniając stopniowo nasze chateau w piwnicy. Zmywania jest co prawda dużo, ale już widzę, jak rodzinka zdrowo puchnie na buzi…
Oglądamy też mnóstwo filmów, głownie klasyki. Wczoraj było „Jumanji” (ktoś to jeszcze pamięta?) i o dziwo Ada się trochę bała, o wiele bardziej niż na pierwszym odcinku „Hobbita” Petera Jacksona, który pilotażowo puściliśmy w zeszły weekend. Trochę śnił jej się Azog, ale tylko jedną noc.
W tygodniu przeleciałyśmy też z dziewczynami przez całą trylogię o cesarzowej Sissi- film z mojego dzieciństwa. Rafał się to w nie bawił, bo nie kręcą go suknie balowe o średnicy dwóch metrów i cesarz Franz przystojny jak książę z Kopciuszka, ale nas- cztery baby- bardzo to kręci. Dziewczyny są zakochane we Francu i kłócą się o to, która jest Sissi, a która wyjdzie za Kilego, a która za Thorina (pamiętacie, że na tapecie był też Hobbit?).
I tak dzięki kwarantannie do naszej listy „bucket” dopisujemy dzisiaj wizytę w wiedeńskim Hofburgu i zwiedzenie muzeum keiserin Sissi.
A dla naszych dzieci to bez wątpienia best time ever- domowe kino prawie codziennie!
E-learning, czyli była euforia
Z pozytywnych rzeczy mogę napisać, że na koniec tygodnia udało nam się mniej więcej przepracować partię materiału przeznaczoną na ten czas.
Zadania domowe z polskiego, matmy, a nawet z informatyki i wf-u zrobione. Pominęłyśmy tylko ćwiczenie z Chodakowską lub Lewandowską.
Dzieci rozwijają swoją pomysłowość: Ada i Ola piszą swoje książki, cała trójka wymyśla nowe układy taneczne, chętnie testuje nowe przepisy kulinarne, gra w gry. Tosia dobrowolnie siada i ramach rozrywki wypełnia ćwiczenia z religii.
Wszystkie trzy błagają mnie, żebym pozwoliła im przy komputerze porobić coś z Matlandii. I nawet Ola prawie już wie ile to jest 7×8. Strzela co prawda, że 48, ale jesteśmy już bliżej niż z 36…
Życie w twierdzy Wrocław
Nasze objawy chorobowe ustały. Może dlatego, że stres i nerwy z powodu nowej kwarantannowej sytuacji przeminęły.
Ze zdarzeń wymagających ewentualnie interwencji medycznej mogę wymienić tylko poparzenie któregoś tam stopnia. Dwa dni temu bowiem Ola oblała się rosołem. A że ja nie znoszę po prostu ciepłych zup i wszystkie, z rosołem na czele, muszą być gorące, to w drodze do stołu z talerzem na mojej średniej córce właśnie taki wrzątek wylądował.
A Olka miała wtedy najlepszy strój do polewania się wrzątkiem- rajtuzy, a na to zapinane na sprzączki ogrodniczki. Już gorsza mogłaby być chyba tylko pianka do pływania, której na mokro prawie nie da się ściągnąć.
Rosołu było dużo, bo Ola kocha tę zupę ponad wszystko, dużo więc wylądowało na Oli. Szybka akcja wspierana przez dwie pozostałe dziewczynki i na 20 minut wylądowałyśmy w wannie z lodowatą wodą.
Bogu dzięki, że trafiło na Olę, bo to najdzielniejsza z wszystkich trzech. Tośka by mi żyć nie dała, gdyby to na nią padło…
Reszta bez zmian: staramy się w tym naszym zamku warownym żyć jako-tako normalnie. Codziennie jemy wspólne śniadania, obiady i czasami nawet kolacje.
Staramy się być dla siebie nawzajem lepsi, bardziej wyrozumiali. Tosia uczy się przepraszać, Ada uczy się nie drzeć, a Ola nie płakać z byle powodu.
Ada pisze książkę. Stworzyła już kolejne 4 strony rękopisu w powydzieranym zeszycie z polskiego. Jesteśmy tam odizolowani od świata w krainie wróżek Błyszczylandii, a tata prowadzi wojnę z syrenami.
Adoptowaliśmy lekarza, a nawet pięciu!
Trwamy w modlitwie w ramach”adopcji duchowej” polskich medyków- modlimy się za pięcioro Bogu wiadomych- lekarzy, pielęgniarzy, tych z karetki, laborantów, kogoś kto sprząta sale lub szykuje posiłki. Codziennie za tę jedną osobę, która już może opada z sił lub się boi- o życie swoje lub swojej rodziny, żeby dała radę. Dzieci to rozumieją, wiedzą, że modlitwa ma moc.
A ja odkrywam, jak w tym trudnym czasie potrzebuję „wsparcia z góry”. Zwłaszcza, gdy czasem udaje nam się dotrzeć do pustego kościoła i mieć chwilę modlitwy przed Najświętszym Sakramentem.
Miodu nie ma, ale jest coraz lepiej
Przyzwyczajamy się i cieszymy tym, co jest. Muszę jednak przyznać, że dochodzi nowy objaw. Tęsknota za ludźmi.
Ile bym dała, żeby uściskać się z rodzicami i zjeść mamine pierogi, poleżeć na kanapie, pogadać, pograć w tysiąca… W tych dniach czuję szczególnie mocno, jak ważny jest dla mnie dom rodzinny i pewność, że moim bliskim nic nie grozi.
W sumie moglibyśmy wsiąść w samochód i przejechać te 160 km, ale boję się, żebyśmy dziadkom jakiegoś „prezentu” nie przywieźli. Dziwne to czasy, kiedy z troski o najbliższych trzeba ich chronić przed samym sobą…
PS Ada podtrzymuje postanowienie, że swoją bajkę o Błyszczylandii przedstawi tu na blogu. A potem ją sprzedamy za grube pieniądze.
PS 2 Jutro niedziela. Z tej okazji robimy najgenialniejsze ciasteczka z masłem orzechowym i czekoladą. To już będzie w ogóle dobrze.