Dżungla jest takim ciekawym miejscem, w którym człowiek sam o sobie nie decyduje: robi co mu każą, śpi gdzie mu każą, je co mu każą i nie dotyka tego, czego mu nie każą.
Bardzo dużo w tym temacie zależy zatem od tego, kto Was do tej dżungli bierze i kto Wam czas zorganizuje, bo oczywiście dla „zwykłego turysty” nie ma możliwości zwiedzania dżungli samemu. Dlatego niezwykle ważne jest dobre wybranie organizatora i gospodarza wyprawy, bo potem będziecie zdani tylko na niego.
Naszym zdaniem idealnie jest wybrać kogoś, kto pochodzi „z miejscowych” lub zatrudnia „miejscowych przewodników”, czyli rdzennych mieszkańców. Dla nich dżungla nie ma tajemnic i znają ją jak nikt, bo po prostu od urodzenia tam mieszkają. Mając „swojego” człowieka jesteście w stanie wejść w miejsca niedostępne dla „białych turystów” i posłuchać niesamowitych opowieści o prawdziwym życiu w dżungli.
Pamiętajcie też, że zawsze zasada jest jedna! Dokładnie przeczytajcie recenzje w internecie oraz informacje dotyczące tego, co rzeczywiście macie w pakiecie wyruszając do dżungli.
A zakres ten jest bardzo szeroki i oczywiście zależny przede wszystkim od funduszy. Zaczyna się od jednodniowych wypraw za cenę rzędu 250 zł od osoby po pakiety 10 dni/9 nocy za grube tysiące. Można wybierać co dokładnie chce się robić lub w całości zdać się na organizatora.
Jak to było u nas? Jak ta dżungla nas znalazła?
Jak wiele razy w ciągu naszych podróży zdecydował „przypadek”.
Znaleźliśmy w internecie niejakiego Elvisa (link do jego agencji tutaj), który mógł się pochwalić świetnymi opiniami i był bardzo polecany. Napisaliśmy do niego z prośbą o przygotowanie oferty, ale okazało się, że pakiet „full” jest dla nas po prostu zbyt drogi. Za 5 dni w dżungli mieliśmy za naszą rodzinę zapłacić w granicach 6000zł. Zdecydowanie nie jest to podróżowanie „po taniości”. No i cóż- liczyliśmy się z koniecznością wydatków, nawet sporych, ale na pewno nie aż takich! Poza tym nie chcieliśmy robić wszystkiego, co Elvis proponował nam w swoim pakiecie. Na przykład nie zależało nam na nocnej przechadzce po dżungli, ale też rozumieliśmy, że są pewne granice dostosowania do naszych potrzeb ich gotowego programu.
Napisaliśmy Elvisowi szczerze, że dla nas to za drogo, a on polecił nam skontaktować się z Anną z Reserva Natural Tucuchira.
Co Anna robi w dżungli?
Anna jest Niemką ze Stuttgartu, która prawie 3 lata temu przyjechała do Kolumbii i trafiła do dżungli zupełnie turystycznie, czyli tak jak my. Dotarła do Reserva Tucuchira i… no cóż… i po prostu zakochała się we właścicielu Jamesie (czytamy to imię przez H- Hamesie). James należy do miejscowego plemienia Ticuna. /Tu mała dygresja. O ludziach, których domem jest dżungla, nie mówi się już „Indianie”. Dla nich jest to w jakiś sposób obraźliwe, nawet jeśli my nic złego nie mamy na myśli. Oni sami nazywają siebie „indigenous people”, czyli „rdzenni mieszkańcy” lub po prostu nazwą plemienia- Ticuna./
Więc nasza Anna z Niemiec zakochała się i to z wzajemnością w Jamesie z Ticuna. Po tamtym pobycie wróciła do domu tylko po swoje najważniejsze rzeczy i przekazała rodzicom, że przeprowadza się do rezerwatu i że jej nowym domem będzie dżungla. Od ponad dwóch lat prowadzą z Jamesem miejsce, które gościło nas przez 5 niezwykłych dni.
Reserva Natural Tucuchira- nasze miejsce w dżungli
O przygotowaniach do wyprawy do dżungli, o tym co zabrać i na co się zaszczepić pisaliśmy już w tym artykule. Pora na więcej szczegółów.
Ostatecznie napisaliśmy do Anny, czy może nam ułożyć program z aktywności, na które mieliśmy ochotę i na których nam zależało. Dodając do tego parę swoich pomysłów, o których my nie mieliśmy pojęcia, że możemy je robić, Anna złożyła z tego fajny plan i to znacznie tańszy niż wcześniejsza propozycja Elvisa. Za 5 dni/4 noce zapłaciliśmy za naszą piątkę około 3600zł.
Co było w cenie?
- transport z Letizii (tam musieliśmy dolecieć samolotem, o czym pisaliśmy tutaj i oczywiście te bilety nie były wliczone), a więc: odbiór i taksówka z lotniska do portu, następnie transport godzinę łodzią motorową w górę Amazonki, potem odbiór przez miejscowego przewodnika i pół godziny płynięcia czółnem wiosłowym po odnodze rzeki, a następnie jeszcze 500m przez dżunglę,
- noclegi w pięknym i bardzo komfortowym (jak na Amazonię;) oraz „totalnie nieturystycznym” miejscu w rezerwacie z dala od wszystkiego. Do dyspozycji mieliśmy dwa pokoje: jeden dla rodziców z łóżkiem małżeńskim oraz trzy pojedyncze łóżka w drugim pokoju. Łóżka z moskitierą (to ważne!),
- wszystkie posiłki, które przyrządzano nam na miejscu. I muszę tu powiedzieć, że choć nie było tam lodówki (najbliższa pół godziny czółnem do najbliższej wioski!) to były to najlepsze posiłki jakie w ogóle zjedliśmy będąc w Kolumbii,
- zapas wody na wszystkie dni,
- opieka przewodnika Ismaela, o którym zaraz napiszę jeszcze więcej. Naszą tłumaczką na każdej wyprawie była Anna,
- wypożyczenie kaloszy i ręczników dla nas wszystkich,
- pełne ubezpieczenie (choć na szczęście nie musieliśmy z niego korzystać),
- wszystkie atrakcje, o których przeczytasz dalej.
Czy 3600zł za 5 osób za to wszystko to mało czy dużo? Jeśli się nie ma na codzienny chleb to wiadomo, że dużo. My o wyjeździe w dalekie strony myślimy jak o inwestycji, więc dla nas to nie tak dużo: wychodzi 720zł za osobę- pakiet 5 dni (4 noce) z pełnym wyżywieniem i atrakcjami. To już chyba wygląda znacznie lepiej, prawda? A jak podzielimy na dni to wychodzi jakieś 144zł za dzień. Nie wiem, ale wydaje mi się, że w Sopocie czy Zakopanem, albo nawet po prostu- w Suchej Beskidzkiej-raczej trudno by było o nocleg z pełnym wyżywieniem, transportem, nieustanną opieką pilota i wszystkimi atrakcjami w tej cenie.
No więc co to były za atrakcje?
Na początek od razu zaznaczyliśmy, że nie chcemy trzech rzeczy:
– małpiego sanktuarium (wiadomo, bo nie szczepieni na wściekliznę unikamy kontaktu z ssakami),
– canoeingu czyli kajaków (to z kolei z obawy o utonięcie- nasze dzieci nie maja doświadczenia z pływaniem gdzie indziej niż na basenie, a Amazonka z piraniami i płaszczkami daleko wykracza poza to doświadczenie)
– oraz nocnych wędrówek po dżungli (boimy się pająków i innych nocnych stworów).
Zależało nam za to na spotkaniu z miejscowymi plemionami, wyprawie i poznaniu dżungli oraz na obserwowaniu różowych delfinów. I wszystko oraz sporo więcej było ujęte w naszym programie. Szaman w pakiecie.
2. Wędrówki po dżungli
W dżungli „na spacerze” byliśmy w sumie trzy razy.
Pierwszy raz przez około 2 godziny poznawaliśmy rośliny (głównie drzewa) w lesie. To było niesamowicie ciekawe po pierwsze dlatego, że każde z nich wyglądało podobnie do innych, a miało różne właściwości.
Jest więc drzewo, z którego liści robi się dachy domów lub pozyskuje naturalne włókno np. do wyrobu biżuterii.
Jest tak zwane drzewo sygnałowe, w które należy walić drągiem jeśli się zgubisz: walisz wtedy dwa razy. Ludzie w wiosce wiedzą, że ktoś potrzebuje pomocy i idą na poszukiwania, waląc jednokrotnie w drzewo sygnałowe.
Jest inne, którego liście należy spalić, a popiół wetrzeć w ranę w razie ukłucia przez płaszczkę. Podobno pomaga. Jest takie, które jest domem insekta o gigantycznym żądle na brzuchu. W razie ugryzienia dorosłego jedynym lekarstwem jest… seks 🙂 Dla dzieci nie ma lekarstwa choć podobno może pomóc wypicie moczu brata lub siostry. Natychmiast powoduje wymioty i pozwala się oczyścić z trucizny.
Jest w końcu drzewo absolutnie niezwykłe-Seiba. Matka wszystkich drzew w dżungli i mieszkanie ducha dżungli: Kuropiry. Żeby podejść, trzeba poprosić o pozwolenie. I wierzcie lub nie- będąc koło Seiby czuje się coś absolutnie niezwykłego, a podobne wrażenie wywołały we mnie tylko sekwoje i spotkanie z wielorybami.
1. Tatuaże
Zaczęliśmy nasz pobyt od zrobienia sobie tatuaży.
Nasz przewodnik Ismael przy pomocy soku z jagód wykonał nam ręczne robione rysunki na ręce i jak w prawdziwym studio- mogliśmy sobie zażyczyć co chcemy. Dziewczyny wybrały zwierzęta- symbole klanów: jaguara, tukana i papugę, a ja- bransoletkę z miejscowymi wzorami. Tatuaże utrzymały się jakieś dwa tygodnie i zmyły się dopiero słoną wodą z oceanu. Szkoda, bo chciałyśmy przywieźć do Polski.
Drugi spacer po dżungli był o wiele krótszy: poznawaliśmy rośliny jadalne, okiełznane przez człowieka. Sadziliśmy wtedy ananasy, szukaliśmy kurkumy i manioku, jedliśmy owoce z drzewa, których nazw w tej chwili nie umiem przywołać.
Podczas trzeciego spaceru zdobywaliśmy kolejne owoce, jakby winogrona, po które Ismael wspinał się na palmę wysoko, wysoko. Z nich przygotowywaliśmy potem w domu coś na kształt puddingu, o smaku podobnym do awokado. Sadziliśmy wtedy także nowe drzewa w dżungli pełnej drzew i było to totalnie surrealistyczne przeżycie.
Za każdym razem szliśmy dokładnie po ścieżce, niemalże po śladach przewodnika i jestem przekonana, że gdyby nie on, to my musielibyśmy walić w drzewo dla zaginionych. Tylko jestem prawie pewna, że nie umiałabym rozpoznać które to było.
3. Z wizytą u miejscowej społeczności
Dużą część jednego z dni spędziliśmy w miejscowej wiosce, a nawet dwóch.
Nie mam wielu zdjęć, bo widok był doprawdy biedny i jakoś nie miałam takiego reporterskiego zacięcia w sobie w tamtym momencie. Niestety jest tam również dosyć brudno- miejscowi nie dbają, dzieci biegają boso pośród odchodów zwierząt, żal patrzeć, bo od standardów nawet biednej polskiej wioski jesteśmy bardzo daleko. Smutne jest także to, że według Anny w wielu z tych domów jest wielki telewizor i sprzęt hi-fi, a dzieci mają wypaśne komórki z profilami na FB i IG.
Z dobry doświadczeń- nauczyliśmy się robić bransoletki z włókna pozyskiwanego z palmy. Malowaliśmy też twarze i obrazki naturalnie pozyskiwanymi barwnikami, a nasze dzieci bawiły się z dziećmi Ticuna w miejscowym kościele.
Na obiad bardzo gościnnie przyjęła nas pięknie pewna rodzina, która uraczyła nas rybą z rzeki i pysznymi owocami. Obrusem na stole był wielki palmowy liść i nawet brak toalety, zamiast której była dziura w ziemi, tak bardzo nie przeszkadzał.
4. Strzelanie z łuku
Kto myśli, że to proste, niech spróbuje! Niewielka cięciwa i bardzo długa strzała, którą Ticuna podobno są w stanie upolować jakieś sarniątko. Nam szło różnie łamane przez słabo, ale Ismael faktycznie był w tym mistrzem.
5. Opowieści
Mieliśmy też wieczór opowieści i w ogóle kilka bardzo nastrojowych wieczorów przy świecy.
Gdy nie ma elektryczności, a noc zapada wcześnie i szybko (około 19.00 jest już kompletnie ciemno), dżungla jest jakaś inna. Idealna to sceneria na opowiadanie legend plemienia Ticuna- skąd wzięli się na świecie 5000 lat temu i jak to jest, że bóg lasu może cię zgubić w dżungli.
6. Różowe delfiny
W końcu- wyprawa na delfiny. 40 minut łódką motorową od naszej „przystani” przy granicy rzecznej z Peru mięliśmy okazję podziwiać żyjące tylko w Amazonce różowe delfiny. Ich dokładna nazwa to Inia Amazońska i choć nie mam ani jednego zdjęcia, to wierzcie mi, że były tam!
Spędziliśmy w miejscu ich żerowania jakąś godzinę, oglądając się raz po raz na każdą stronę łódki. Wystawiały głowy, a nawet czasem lekko wyskakiwały, ale podobno, jak na ich możliwości, dość nieśmiale.
Poza tym doświadczyliśmy także wielu „atrakcji”, które nie były oficjalnie na liście. Przede wszystkim, i to było najcudowniejsze, odpoczywaliśmy.
Program na nasze życzenie nie był przeładowany i nie musieliśmy latać od atrakcji do atrakcji. Mieliśmy czas posiedzieć w hamaku lub poleżeć na siatce wypoczynkowej, mogliśmy pograć w gry lub nauczyć się (i spisać) najważniejsze słowa w języku Ticuna. Mogliśmy nawet popedałować na rowerze, który przy braku prądu jest jedyną możliwością na przygotowanie na przykład owocowego smoothie. To był nasz czas i gdybym mogła- wróciłabym nawet jutro.
Nasi przyjaciele w dżungli
Ostatnie dwa słowa należą się ludziom.
Po pierwsze nasza gospodyni Anna. Pisałam o niej wcześniej, ale tutaj chcę tylko dodać, że cieszę się, że była. Jej obecność jako osoby z Europy i o europejskim poczuciu na przykład bezpieczeństwa, dawała nam duży komfort.
Jeśli Anna mówiła, że nie ma zbyt wielu komarów, to wiedzieliśmy, że dobrze ocenia sytuację. Podobnie sprawa się miała gdy pytaliśmy w co się ubrać, czy brać wodę i „czy to daleko?”. Miejscowi zawsze by nam powiedzieli, że komarów nie ma i że to niedaleko 😉
Po drugie- Ismael. Nasz przewodnik, opiekun, przyjaciel. Także miejscowy szaman. Dobra dusza rezerwatu.
Jak dowiedzieliśmy się od Anny- Ismael był także jej przewodnikiem gdy po raz pierwszy przyjechała do dżungli i poznała swojego ukochanego Jamesa. Z pewnością dlatego zatrudnili go na stałe gdy zaczęli wspólnie prowadzić biznes.
Ismael spał z nami na miejscu, pokazywał nam świat Amazonii, montował na głowach odstraszacze komarów, a także leczył ich pogryzienia korą z drzewa. Oczywiście specjalnego drzewa.
On wprowadził nas w świat legend Ticuna, nawet on nas przywiózł na miejsce wiosłując z zapałem w ręcznym czółnie. A wiosłował tym szybciej, że lało, a nasza łódka przeciekała.
On zrobił mi pierwszy tatuaż w życiu i pilnował akcentu, gdy uczyłam się mówić „nu mae”, czyli „dzień dobry” w miejscowym języku. Spotkać takiego człowieka to już niezapomniane wydarzenie samo w sobie!
Jeśli chcielibyście podążyć naszymi śladami to pobyt w Reserva Tucuchira bardzo polecamy. Tu macie dokładne namiary. Można się powołać na rodzinę z Polski z Tosią, Olą i Adą, bo zostawiliśmy po sobie dobre wrażenie. Anna powiedziała, że zawsze jesteśmy mile widziani.