Rzecz się dzieje w Kolumbii. Jedziemy 12h autokarem. Nudna ta podróż i trzeba zrobić coś dla zabicia czasu. W telefonie ebook Wojciecha Cejrowskiego „Piechotą do źródeł Orinoko”. Świetnie! Czytam o różnych niebezpieczeństwach, piraniach, osach znad Orinoko, skolopendrach – słowem o wszystkim co może istotnie skrócić moje życie gdy będziemy w dżungli. Wszystko to daje sporo do myślenia…
Trzy dni później idziemy na spacer do dżungli nad Amazonką. Przechodzimy przez pniaki, po których nasze dziewczyny sobie skaczą. A Cejrowski ostrzegał: tam mogą być skolopendry, umrzesz w kilka minut!
Po chwili stajemy przy jakimś drzewie. Nasz przewodnik, (Indianin – jakby powiedział W.C., my mówimy „przedstawiciel rdzennej ludności z plemienia Ticuna”) opowiada, że to drzewo to siedlisko jakiegoś paskudnego robala. Ma on żądło „na brzuchu”, które ma 10 cm i jak ukąsi dziecko to nie ma ratunku, ani szaman ani medycyna nie pomoże. Wpisuje się to w opowieści pana Cejrowskiego jak nic. I tak stoimy przy tym drzewie 10-15 minut i słuchamy opowieści o czymś, co może nas zabić.
A na deser rejs czółnem po mętnej wodzie amazońskich rozlewisk, gdzie oczywiście mogą być piranie i elektryczne węgorze. I płaszczki z żądłem. A mogłem wcześniej nie czytać tej książki…
Gringo
Wojciech Cejrowski mówi, że to nie jest złe określenie. To po prostu ktoś biały. No chyba, że jest się w Meksyku, wtedy jest to obraźliwe i stosowane tylko wobec Amerykanów. Ale skąd pomysł, żeby nas tak nazywać?
Wyobraźcie sobie, że czy to Meksyk, Panama, Kuba, Kolumbia czy Brazylia, to jakoś od razu widać, że nie jesteśmy stamtąd. Zupełnie nie wiem czy to ze względu na to, że używamy innego języka, czy też dlatego, że mamy bledszą niż wszyscy inni skórę. A może dlatego, że jesteśmy zupełnie inaczej ubrani niż wszyscy tubylcy? Bo kto to widział krótkie spodnie i sandały? Nikt normalny sandałów przecież tam nie nosi!
Czasem wezmą nas za Rosjan, czasem Francuzów, Niemców, za Polaków raczej nie bo to już bardziej „egzotyczna” sprawa. I wiadomo, że Polacy mniej podróżują. Jeszcze parę lat temu na zwrot „soy da Polonia” (jestem z Polski) rozmówca ochoczo reagował „Si, Juan Pablo Secondo” (Jan Paweł II). Teraz raczej zareaguje „Si si, Robert Lewandowski”. Znak czasu 🙂
Tak czy owak- wszyscy będą wiedzieli, że jesteście obcy.
Prysznic i toaleta
Pan Wojtek opisuje też w swoich książkach krótko tematy prysznicowe. Niby rzecz prozaiczna, ale nam tutaj w Europie pewne sprawy wydają się bardzo oczywiste, a wystarczy polecieć do Kolumbii czy Panamy i wszystko jest zupełnie, ale to zupełnie inaczej.
Oczywiście nikogo nie będzie dziwić prysznic w dżungli amazońskiej, który wykonany jest z rurek PCV zakończonych „sitkiem” z bambusa. Jak pada, a pada codziennie, to woda gromadzi się w umieszczonym wysoko zbiorniku, a potem resztę załatwia fizyka i można się w tej letniej wodzie wymyć do woli. I jest to cudowne uczucie- taki letni (zimny?) prysznic gdy jest się całym mokrym od potu i oblepionym mazidłami na komary.
Tak samo nie będzie nikogo dziwić zwykły zawór kulowy i wystająca z sufitu rura w hostelu na pustyni. Skoro nie ma prądu i nie ma zasięgu telefonu, a wodę to nie wiem skąd w sumie biorą, to czemu prysznic ma być jakiś wymyślny?
Co w takim razie może być dziwne? To w jaki sposób uzyskuje się wyższy poziom luksusu, czyli ciepłą wodę pod prysznicem. No bo w naszych szerokościach geograficznych i chłodnym klimacie, gdzie musimy ogrzewać nasze mieszkania, każdy dom ma jakiś piec, junkers, elektrociepłownię czy co tam jeszcze innego. Ostatecznie w każdym kranie ma się ciepłą wodę.
A teraz sobie wyobraźcie, że nie macie centralnego ogrzewania, ani żadnego innego ogrzewania!, bo jest ono niepotrzebne. W kranach macie wodę, ale jest tylko zimna. I nie ważne czy to umywalka, czy to zlew w kuchni. Jedyny problem to prysznic, bo nie każdy lubi myć się w zimnej wodzie. Co wówczas? Wówczas w takiej łazience montuje się specjalny podgrzewacz wody (elektryczny) bezpośrednio na prysznicu. Do tego koniecznie podpięte do tego cudu techniki gołe, niczym nie zabezpieczone przewody elektryczne, izolowane rozklejającą się taśmą. Puszczasz wodę, prąd uruchamia grzałkę i masz ciepłą kąpiel. I grzeje albo woda, albo prąd jeśli jest przebicie w instalacji, bo przecież o takich wynalazkach jak uziemienie nikt tam nie słyszał. Dokładnie tak jak to opisał pan Cejrowski. I nie ma znaczenia czy to podły pokój hotelowy z gatunku „pomieszczenie do spania bez okien”, czy nowoczesny i dobrze wyposażony dom w mieście – grzałka musi być i tyle!
Wydaje mi się jeszcze adekwatne wspomnieć tu o toalecie. I nie myślę tu o toalecie w plenerze, o którym WC (notabene) na spotkaniu, na którym mieliśmy okazję być. Jeśli musisz „w krzaczki” w dżungli amazońskiej trzeba pamiętać o tym, że tylną częścią ciała w przykucu trzeba kręcić cały czas, żeby nic w pośladek nie dziabnęło.
Natomiast rzecz się teraz rozchodzi korzystanie z ustępu czyli muszli klozetowej, czyli normalnej toalety. Pamiętajcie o tym, że w tamtym rejonie świata (piszę ogólnie, bo na pewno w Ameryce Środkowej i ogólnie na Karaibach, nie wiem jak w reszcie Ameryki Południowej- dopiero będziemy to testować) zużyty papier toaletowy wyrzuca się do kosza na śmieci, a nie do klozetu. Nawet wtedy, kiedy nie ma o tym stosownej informacji jak to zwykle jest np. na lotniskach lub innych miejscach, gdzie trafiają turyści ze świata. Jeśli wynajmujecie nocleg na przykład na AirBNB to często w toalecie nie będzie osobnej informacji, a to dlatego, że dla tamtejszych ludzi jest to oczywiste. U nas też nie ma w toalecie kartek typu „wrzuć papier do toalety” lub „spuść wodę”, bo to z kolei oczywiste jest dla nas.
Dlaczego tak? Z prostej, techniczne przyczyny: wąski prześwit w rurach, które namokły papier toaletowy błyskawicznie zapycha. Testowaliśmy to w różnych miejscach- ostatnio w Zona Cafetera i… no cóż, musieliśmy potem po hiszpańsku szukać słówka „przepychacz lub żmijka do toalety” hihi.
Kościoły
Może głupio tak po temacie toalet, ale no cóż… życie 🙂
Kościoły to też jakaś dziwna sprawa. Wszystkie kraje, o których pisze pan Wojciech, są w zasadzie katolickie i w każdym, ale to każdym najmniejszym pueblo kaplica się znajdzie. Ale trafić do takiego kościoła na mszę to już bardziej złożona sprawa.
W czasach Internetu człowiekowi się wydaje, że wszystkie informacje są osiągalne z poziomu telefonu i spokojnie da się sprawdzić godziny nabożeństw. Pół biedy, jeśli ktoś wrzuci zdjęcie z „ogłoszeń parafialnych”. Gorzej, jeśli sami coś wygooglaliśmy na stronie parafii i mamy nadzieję, że ma to pokrycie z rzeczywistością. Już kilka razy przychodziliśmy na podaną przez parafię godzinę, a okazywało się, że msza zaczęła się jakiś czas temu i właśnie kończą.
Kolejna sprawa to to ile taka msza twa. W Polsce sprawa prosta, niedzielna eucharystia trwa 45 minut, no max godzinę, bo za chwilę następna. A w Ameryce? W Bogocie ksiądz uwinął się w 20 minut, w Medellin w 30 (msza w Boże Narodzenie!!!), ale już w innym malutkim kościele było tyle śpiewów i ozdobników plus monstrualnie długie kazanie, że wszystko trwało 1,5h. Nigdy nie wiesz.
Natomiast zupełnie osobną kategorią, i tutaj zgadzam się z panem Cejrowskim, są msze na Karaibach. Byliśmy na kilku w Colon (Panama) i wszystko się potwierdza. Jest radość, ekspresja, uściski, długie kazanie, ksiądz witający wszystkich, brak punktualności (ale przecież nikomu się nie spieszy).
I to nic, że śpiewają „Jingle Bells” po hiszpańsku jako kolędę. Ważne, że jest odświętnie i wesoło- jak na imprezie rodzinnej!
Darien
Z cyklu „nie byłem ale się wypowiem”:)
W relacjach i książkach Cejrowskiego Darien (przesmyk Darien) przedstawiany jest jako najdziksza, najtrudniejsza do przebycia dżungla na Ziemi. Druga podobna jest na Borneo. Jest to tak nieprzyjazne miejsce, że nigdy nie udało się tam wybudować drogi dla samochodów, a legendarna trasa panamerykańska jest przerwana na odcinku dżungli Darien. Prawie nikt nie chce się tam w ogóle zapuszczać, bo albo dżungla go przegoni, a jak nie dżungla, to niekoniecznie przyjaźnie nastawieni miejscowi z plemienia Kuna Yala.
Rzeczywistość po części jest taka, jak podaje pan Cejrowski. Jest jednak kilka dodatkowych faktów.
Po pierwsze – Darien każdego dnia przekracza cała rzesza ludzi. Są to przemytnicy narkotyków (o tym W.C. wspomina), a także tłumy emigrantów z Haiti i Wenezueli, którzy przybywając do Kolumbii, próbują pokonać Darien, płacąc często ogromne pieniądze za pomoc w nielegalnym przekroczeniu granicy. Chcą następnie przez Panamę, Kostarykę, Nikaraguę, Gwatemalę, Honduras i Meksyk dotrzeć do wymarzonego celu jakim są Stany Zjednoczone.
Poza tym w Darien są też rdzenni mieszkańcy z innych plemion, którzy są otwarci i jeśli ktoś bardzo chce, spokojnie może sobie wizytę w Darien zorganizować. Czy przejdzie z Panamy do Kolumbii przez Darien? Raczej nie, bo i po co. Wystarczy, że zrobił to W.C. wraz z Blondynką.
Miejscowi
Sporą część swoich książek Wojciech Cejrowski poświęca opisom ludzi, zarówno Latynosów (ogólnie), jak i rdzennej ludności Ameryki. Dlaczego nie należy nazywać ich Indianami, pisaliśmy w tym artykule.
Jacy są więc rdzenni mieszkańcy tamtych miejsc? Dużo naszych obserwacji zgadza się z opisem pana Wojciecha. Są serdeczni i otwarci. Zapytani o cokolwiek raczej nie powiedzą ci całej prawdy. Dlaczego? Żeby w ich mniemaniu nie psuć ci planów albo żeby nie pokazać, że czegoś nie wiedzą lub nie potrafią zrobić. „Czy ta wycieczka konna jest odpowiednia dla nas i dzieci?” „Si, oczywiście senor!”, „Ale my nigdy nie jeździliśmy konno…”, „Si, senor!” Ale to Latynosi 🙂
Natomiast natywni mieszkańcy nawet dzisiaj, mają w sobie cechy swoich przodków. Nawet mimo tego, że pochłonęła ich cywilizacja, która musiała w Leticii wybudować ogromną fabrykę coca-coli pośrodku dżungli amazońskiej. Miejscowi zbierają/przywłaszczają sobie rzeczy, które są bez opieki. Na przykład miejscówka w której spaliśmy podczas półrocznej nieobecności gospodarzy został praktycznie splądrowany przez ich krewniaków, którzy mieli pilnować porządku. Sprzęty leżały „nieużywane”, więc po prostu zostały zabrane- dokładnie tak, jak to opisywał W.C.
Jest to objaw skupiania się tych ludzi na „tu i teraz” a nie na przyszłości, tak jak to my, Europejczycy, mamy w zwyczaju. To nic, że chata z desek mi się zaraz zawali, to nic, że moje świniaki, pies i dzieci wyglądają mizernie. Nie będę tego zmieniał. Mam ogromny telewizor, dzieciaki mają smartfony, wieczorem włączą generator prądu na parę godzin i dzień jakoś minie…
Panie kochany! A już zaproponować, by się uczyli języka obcego, bo to pomoże rozwijać turystykę za jakiś czas, to zupełnie surrealistyczna idea!
Ale ostatecznie, czy to źle? Oni żyją tu i teraz. My żyjemy myśląc o tym co nas może spotkać i staramy się na to wszystko przygotować, gubiąc chwile, godziny i dni. A wystarczy, że taki Gringo jak ty czy ja pojedzie na kilka dni do dżungli i zobaczy, że można żyć inaczej. Lepiej? Nie wiem. Muszę sprawdzić jeszcze raz!