Maori, czyli po polsku Maorysi, to pierwsi mieszkańcy Nowej Zelandii. Prawie jak Aborygeni w Australii. Prawie, bo natywni ludzie Australii zamieszkują ten ląd od kilkudziesięciu tysięcy lat (według różnych źródel nawet 125 tys. lat), natomiast Maorysi przypłynęli do Nowej Zelandii z wysp Polinezji zaledwie jakieś 800 lat temu. O 400 lat przed „białymi”.
Maorysów od razu można rozpoznać. Mają charakterystyczne rysy twarzy, często rytualne tatuaże na ciele, a nawet na twarzy. Ich bardzo charakterystyczna kultura i wierzenia podobna jest do tych, które możecie kojarzyć z disneyowskiego filmu „Moana” (u nas „Vaiana”). A jeśli chce się dowiedzieć o nich czegoś więcej, polecaną atrakcją jest właśnie „Maori Experience”, w którym wzięliśmy udział w jednym z pierwszych dni naszego pobytu w „kraju kiwi”. Czy było warto? Zaraz podzielimy się z Wami naszymi wrażeniami.
Co to jest „Maori Experience”?
No właśnie, zacznijmy od tego, co znaczy ta angielska nazwa, którą na polski przetłumaczylibyśmy jako „doświadczenie Maori” lub jeszcze lepiej „maoryskie doświadczenie” lub „doświadczenie Maorysów”.
„Maori Experience” to trwające kilka godzin spotkanie, podczas którego, jak twierdzą organizatorzy, zapoznasz się bliżej z kulturą Maorysów.
Organizowane jest przez wiele tamtejszych społeczności na północy Wyspy Północnej, gdyż tylko tam Maorysi mają jeszcze w posiadaniu swoją ziemię i żyją w swoich wioskach.
Jak wygląda wioska Maorysów?
Nie należy jej sobie wyobrażać jako wioski na wzór tej budowanej przez plemiona afrykańskie: ognisko, domy kryte strzechą i zbudowane z błota. Nie, nie, to nie ten klimat. Współcześni Maori żyją w swoich własnych osiedlach składających się z niskich bloków lub raczej domów, zgromadzonych zwłaszcza wokół miast Rotorua i Tauranga lub w ich okolicy.
Mówię to trochę na wyrost, bo do wioski Maorysów nie weszliśmy, a jedynie ogladaliśmy ją ze wzgórza przy gejzerze. Teren, który posiadają ci pierwsi mieszkańcy Nowej Zelandii, nie ogranicza się bowiem jedynie do zamkniętego osiedla. Zazwyczaj mają też w jego obrębie jakieś źródło geotermalne lub gejzer, których jest mnóstwo na Północnej Wyspie. Nic w tym dziwnego, w końcu wokół takich punktów gromadziali się ludzie już od najdawniejszych czasów, mogły im bowiem służyć na różne sposoby, także do relaksu.
Mamy więc zamknięte osiedle, do którego jest wstęp za dodatkową opłatą, gejzer lub źródła geotermalne, a na dodatek jeszcze salę „plemienną” do występów i inne budynki, z mini wystawą, sklepikiem i restauracją. Wszystko, poza salą „plemienną”, wygląda na normalne i współczesne.
Co Cię czeka podczas „Maori Experience”?
Pewnie nie omówię wszystkich przypadków, ale wiem, że z grubsza przebiegają one według tego samego scenariusza.
Kupując mniejszy lub większy pakiet w cenie masz:
- ekskluzywną kolację typu „all you can eat”.
Już samo to w Nowej Zelandii jest bardzo kosztowną sprawą, bo lokale gastro są w tym kraju naprawdę drogie. Zwłaszcza dla rodziny z trójką dzieci, które jedzą jak dorosłe: hamburger to cena około 75zł za osobę, 5 hamburgerów+picie= 500zł (!!!).
Nasza kolacja była naprawde świetna. Siedzieliśmy przy okrągłych numerowanych stolikach niczym na weselu i przez półtora godziny mogliśmy jeść ile chcieliśmy i co chcieliśmy, a do wyboru były m.in. surowe ostrygi, małże gotowane na kilka sposób, krewetki również, łososie, kilka rodzajów mięs, dodatków typu ziemniaki czy azjatycki makaron, sałatki, na deser: lody, mus czekoladowy, beza pavlova i jeszcze parę innych, także owoce i pudding. No wypas. - występy Maorysów w sali „plemiennej”.
Przedstawienie jest naprawdę piękne i wywołujące niesamowite emocje. Ludzie śpiewający głosami tak prawdziwymi, że docierały do głębi serca! Do tego stroje, instrumenty, a przede wszystkim niesamowita gestykulacja i mimika twarzy- nigdzie indziej nie widziałam czegoś takiego!
To była dla mnie najważniejsza część wieczoru, dlatego tym bardziej przykro, że trwała tak krótko, bo zaledwie około 30-40 minut. Spodziewałam się jednak trochę więcej niż 5 czy 6 pieśni. - oglądanie cudów natury jak gejzery czy błotne źródła.
Po występach zawieźli nas na oglądanie „swojego” gejzeru, który dwa razy na godzinę wystrzela na wysokość około 30 metrów!
Ta część imprezy trwała około 30-40 minut. Żebyśmy nie zmarzli czekając, serwowali nam jeszcze gorące mleko z czekoladą. Dzieci były zachwycone.
I… to właściwie tyle co było u nas, choć głowę bym dała, że gdy kupowaliśmy bilet poprzedniego dnia, napisane było na monitorze, że w cenie jest także wejście do „Kiwi Conservation Centre” i oglądanie tych niesamowitych ptaków, które mają gdzieś tam w swojej wiosce.
Reklamują się także, że pokazują wyjątkową sztukę rzeźbiarską i jubilerską Maori, choć to mogło być w droższym pakiecie, który rozpoczynał się jeszcze 1,5h wcześniej. No właśnie…
Ceny „Maori Experience”
I to jest największy problem z tą całą imprezą, bo Maorysi się naprawde cenią, nawet jak na Zową Zelandię. I nawet jeśli się weźmie pod uwagę, że jest to sposób zarobku dla dużej części wioski. I nawet jeśli w cenie był ekstra wypaśny bufet. To jest po prostu droga atrakcja.
Za całą naszą rodzinę w składzie dwoje dorosłych i trójka dzieci w pakiecie rodzinnym 2+3 zapłaciliśmy w przeliczeniu około 1800zł. Drogo.
Czy było warto? Po prawie miesiącu spędzonym w Nowej Zelandii i obejrzeniu wszystkiego innego, co ten przecudny kraj ma do zaoferowania, odpowiem, że nie. Albo inaczej: nas nie było stać na tak drogą atrakcję.
Czy żałujemy, że byliśmy? Też nie. Zjedliśmy najlepiej jak się dało w ciągu tego miesiąca na Antypodach.
Plus, co najważniejsze, widzieliśmy te niesamowite tańce i pieśni, których nie zobaczylibyśmy nigdzie indziej.
Ale jednak pozostało poczucie, że zostaliśmy troszeczkę naciągnięci, bo za tą kwotę jednak spodziewaliśmy się więcej (przynajmniej dłuższych występów i tych obiecanych kiwi).
Dla porównania: za cały dzień atrakcji, występów, wodnych rzek, cmentarzy, skoków na linach itd plus super show trwającego ponad 2,5h w Meksyku zapłacilismy dwa lata temu 2700zł także za cała rodzinę z wypaśnym obiadem w cenie. Cały dzień! A tu za 1800zł dostaliśmy w sumie 1,5h jedzenia plus drugie tyle innych atrakcji.
Reasumując: było ciekawie, ale jednak nie za tą cenę. Jeśli dla kogoś budżet nie jest problemem, można pójść. Jeśli ktoś liczy pieniądze, jako bardziej niezwykłe i warte wydania kasy polecamy wejście do Hobbitonu- na wyrwało z kapci.
PS Wydaje mi się, że inni turyści, którzy wraz z nami byli na „Maori Experience” tego wieczoru, mieli podobne odczucia.
Dzień później podczas zwiedzania Wai-o-tapu Thermal Wonderland natknęlismy się na parę, którą poznaliśmy u Maorysów na kolacji. Słyszeliśmy, jak rozmawiali ze sobą, a nawet dzielili się głośno swoim zdaniem z jakąś koleżanką, że muszą zacząć sprawdzać opinie o atrakcjach na innych niezależnych portalach, bo Trip Advisor już nie jest wystarczająco obiektywny i wszystkiemu daje maksymalną liczbę gwiazdek. A oni byli średnio zadowoleni z poprzedniego wieczoru, których ich drogo kosztował (a co dopiero nas dla 5 osób!- pomyślałam sobie).
I my też kierowaliśmy się opiniami z Trip Advisora, gdzie „Maori Experience” było oznaczone jako absolutne „must see”.
Aby uzupełnić wszystkie informacje, dodam, że nasze „Maori Experience” przeżywalismy w wiosce Te Puia, biorąc udział w Night Experience. Opis ze strony jednak różnił się nieco od tego, czego dowiedzieliśmy się na miejscu, kupując bilety (osobiście obiecywali więcej niż jest napisane na ich stronie).