Muszę się przyznać. Okłamałam Was już w jednym z pierwszych artykułów na blogu. Kiedy? Wtedy kiedy pisałam o męce wyjazdów z dziećmi i że nigdy bez nich nie wyjeżdżamy. To nieprawda. Wyjazd bez dzieci to dopiero jest impreza! Kiedy ostatnio tego próbowaliście?
Jutro wieczorem pakujemy się na kolejną tygodniową PODRÓŻ BEZ DZIECI. I nie jest to wyjątek od pamiętnej wyprawy do Malezji w 2014. Zdarza nam się to co jakiś czas, średnio raz-dwa razy do roku. I nie będę Was nabierać, że bardzo wtedy cierpimy i tęsknimy jak cholera, i obiecujemy sobie, że to ostatni raz. Nie! My czekamy na każdy kolejny wyjazd bez dzieci, bo bardzo go potrzebujemy.
Dlaczego? Czy muszę pisać o tak oczywistych powodach, że zwyczajnie jesteśmy zmęczeni dziećmi (pamiętacie? pisałam, że z boku kredensu ryjemy kreski kiedy wreszcie się tych szkodników pozbędziemy) oraz że chcemy pielęgnować W SAMOTNOŚCI naszą relację małżeńską. Poniżej przedstawiam listę mniej oczywistych powodów, dlaczego każdym rodzicom potrzebny jest od czasu do czasu wyjazd bez dzieci. Wystarczy, że pomyślę o naszej wyprawie do Nowego Jorku, a z palca jestem w stanie Wam podać
20 powodów dla których rodzicom należą się wyjazdy bez dzieci
1. Żeby móc siedzieć koło siebie w samolocie
No co, my też lubimy się o sobie poocierać ramionkiem lub nóżką, położyć sobie głowę na kolana albo wymienić się samolotowym jedzeniem bez konieczności przenoszenia go nad głową wszystkich współpasażerów. Gdy jedziemy w piątkę zazwyczaj siedzimy w układzie 2+3 (i nie jest to układ dzieci + rodzice, najchętniej na drugim końcu samolotu) lub 2+2+1 (1 to Tośka- najstarsza).
2. Żeby móc wyjść wieczorem.
Nie wiem czy to bardziej rozwijać. W sumie z dziewczynkami też zdarzało nam się włóczyć, ale jak mamy wyjść na Manhattan nocą to wolimy sami. Szybciej będziemy uciekać w razie Wu.
3. Żeby móc się całować w publicznych miejscach.
Nasze dzieci nawet na niewinne cmoki w tej chwili reagują wielkim obrzydzeniem. Fuuuuj! po co ma nam ktoś „brzęczeć nad uchem” i przeszkadzać, gdy jesteśmy zajęci?
I w sumie to nie wiem dlaczego, ale nie znalazłam żadnych zdjęć z całowania. To dlatego, że jeszcze nie mieliśmy wtedy statywu.
4. Żebyśmy nie musieli się przejmować, że nasze dziecko komuś przeszkadza.
Bo na przykład ktoś ma ochotę się całować, a nasze dzieci głośno krzyczą fuuuuj! Bo nie będzie deptało nikomu po nogach gdy lezie i nie patrzy, nie będzie za głośno chichotało, kłóciło się z siostrą, puszczało niekontrolowanych bąków lub rzygów, nie będzie strząsało łupieżu lub pluło śliną śmiejąc się do rozpuku. You know what I mean?
5. Bo na naszym selfie bez problemu mieszczą się tylko dwie osoby.
Nie musimy się wtedy gimnastykować, łapać perspektywy, oddalać, przybliżać, wołać tysiąc razy, że „uwaga, zdjęcie, Tośka patrz się tu!”. Wszystko wychodzi naturalnie i idealnie. Selfie master level pro, co widać na przykładach poniżej.
6. Bo chcemy robić głupie miny do zdjęć, a nie martwić się, że robimy dzieciom siarę.
Gdzie te czasy, kiedy można było bezkarnie przy dziecku wyciągnąć język do obiektywu? Teraz widuje się u dzieciarni tylko face palm.
7. Bo nie chce nam się ciągle tłumaczyć dzieciom, dlaczego miejsce w którym jesteśmy jest fajne.
To znaczy lubimy im tłumaczyć, ale nie wszystko się da bez zarysowywania kontekstu historyczno-kulturowo-społeczno-medialnego. Czasami chcemy po prostu być gdzieś i cieszyć się, bo oboje wiemy, że jest fajnie być własnie tutaj. I kropka.
8. Bo nie musimy słuchać „czy długo jeszcze” i „bolą nóżki”.
To dobre miejsce na anegdotkę. Rzecz co prawda nie dzieje się w Nowym Jorku, bo tam dziewczynek nie było, ale dobrze obrazuje nasze podejście do hasła „bolą nóżki”.
Na wiosnę, pierwszy raz po długiej zimie, wybraliśmy się z dziewczynkami na spacer na lody. Z naszego domu na rynek tam i z powrotem mogło być z 5 km. Najmłodsza nasza Ada miała wtedy jakieś 4 latka i oczywiście podczas całego spaceru marudziła, że „bolą nóżki”. Ale my nie z tych, co przy trzecim dziecku dadzą się nabrać na te numery, więc całą drogę szła sama.
A następnego dnia nie wstała z łóżka.
To znaczy wstawała, ale kolana jej się natychmiast zginały i w sposób niekontrolowany padała na twarz. Musieliśmy ją nawet zanieść do kościoła na mszę, bo to była niedziela, a Ada nie była w stanie przejść sama tych 300 metrów. Co tu dużo mówić- przeraziliśmy się, że dziecko nam sparaliżowało. Serio, tak to wyglądało.
Chyba nawet tego samego dnia polecieliśmy do lekarza po skierowanie do jakiegoś neurologa czy coś. A pani doktor zadała tylko jedno pytanie: „Czy nie byli Państwo na jakimś dłuższym spacerze ostatnio?”. Bo dziecko nasze najmłodsze się po prostu przetrenowało!
9. Bo fotografując się przy jajach byka nie musimy tłumaczyć co mu tam zwisa ani odpowiadać na inne kłopotliwe pytania np. o to czy każdy samiec tak ma.
10. Bo nikt mi nie wyżera z talerza jeszcze zanim sama zdążę spróbować.
„Mamo, mogę spróbować twoje?” jest u nas na porządku dziennym. Jeszcze nie zaczną własnego dania, a już zerkają, czy inni przypadkiem nie mają czegoś lepszego. Dlatego wielka przyjemnością, tak niedocenianą przed wielu, jest dla mnie zjedzenie swojego dania od początku do końca. Samej!
11. Bo nie muszę im tłumaczyć rzeczy, na które jeszcze nie są gotowe.
Mimo, że wierzymy w inteligencję naszych dzieci, a ostatnio zupełnie gładko łyknęły wyjaśnienia jak działa kredyt bankowy, to myślę, że pewne ekstrema jak 9/11 byłoby im trudno przyjąć i zrozumieć. Oszczędzamy je w takich sprawach ile możemy- jeszcze przyjdzie czas na okrucieństwa tego świata.
12. Bo nie muszę nikogo podnosić do góry, żeby coś zobaczył, bo sam jest za niski.
Tradycyjnie przy lunetach na monety lub oglądaniu eksponatów w co starszych typach muzeów.
13. Bo jak chcemy gdzieś pójść to kupujemy dwa bilety, a nie pięć.
Nawet mimo szerokiego wyboru zniżek typu 2+3 lub 7+15 czy 100+3000 nie ma się co oszukiwać- nie ma zniżek typu 5 w cenie 2. I miło jest, gdy po zakupie biletów zostaje Ci jeszcze jakaś kasa na hot doga, wuwuzelę lub wielką łapę do klaskania.
14. Bo czasami trudno im wytłumaczyć nasze marzenia.
Na przykład takie, że Tatuś zawsze chciał być pilotem bombowca tysiąc pięćset-sto-dziewięćset, czego w sumie sama nie rozumiem. Ale się nie śmieję.
15. Bo czasami stać nas tylko na jedną bułkę gdzieś i mamy chociaż po pół.
To nic, że jest to wielka buła wypchana półkilową porcją wołowiny uzupełniona przez kiszoną kapustę i sos piklowy, zaserwowana w słynnej knajpie Katz Delicatessen. Nie musimy dzielić każdego kęsa na pięcioro ani słuchać kłótni, że „ona zjadła więcej, bo wzięła dwa małe kęsy, a ja jeden ogromny”. Bajgiel z łososiem z Russ and Daughters też był przedni i cieszyłam się, że swoją połowę mogę dziabnąć sama.
16. Bo nie muszę słuchać, że zimno…
(czego regularnie słucham od dziewczynek i od Rafała)
17. …albo zastanawiać się czy są dobrze ubrane.
To wtedy, kiedy ja uważam, że powinno im być zimno bo mi jest, a one zaprzeczają.
18. Bo w sklepie z papierem, słodyczami czy ciuchami mam czas sama dla siebie i nie muszę nikogo pilnować.
Nie ważne, że stojący przed sklepem Mąż wywiera presję.
19. Bo możemy sobie strzelić romantik fotkę z Mężem.
Na przykład na tle hotelu z „Kevina”, który nasze dzieci akurat świetnie znają. Nic to, że rzuca żabami. Prawdziwa miłość nie zna przeciwności!
20. Bo możemy po prostu cieszyć się chwilą.
Nie musimy pamiętać o tym, że jesteśmy starzy i mamy pogrążające nas zobowiązania finansowe. Jesteśmy po prostu tu i teraz, nie zależymy od tego czy słońce czy deszcz i czy to Nowy Jork czy Nowy Sącz.
I właśnie to zamierzamy robić już za dwa dni.
A dokąd pojedziemy? To na razie tajemnica. Oglądajcie nas na naszym InstaStories. Jeszcze w to nie umiemy, ale w dwa dni się nauczymy. I planujemy małą zgadywankę- kto pierwszy dobrze poda miejsce dokąd jedziemy, dostanie od nas pocztówkę! Stay tuned!