Podróże kształcą. Ale też zmieniają punkt widzenia na wiele spraw. Na przykład na pogodę, a konkretnie- pogodę w Polsce. I jak to Kazik Staszewski śpiewa „… inni mają jeszcze gorzej […] ale nie da ukryć się, że są tacy, którym jest lepiej”. Wprawdzie od paru ładnych lat pojęcie śniegu i siarczystego mrozu jest nam dość obce (przynajmniej we Wrocławiu), o tyle spoglądanie przez kilkanaście dni z rzędu na szare chmurzyska za oknem może człowieka doprowadzić do depresji.
Pracowałem kiedyś z kolegą, który bardzo chciał się przeprowadzić z Wrocławia do Malagi. Na pytanie dlaczego akurat tam, mówił: „w Maladze jest ponad 320 słonecznych dni w ciągu roku”. Tak, 320. To pewnie 2x więcej niż we Wrocławiu. Jak nie lepiej… I pewnie 10 lat temu bym jakoś przeszedł wobec tego obojętnie, ale teraz muszę przyznać, że brak światła słonecznego robi różnicę. Fundamentalną. Wystarczy na chwile wyjechać w jakieś ciepłe, słoneczne miejsce, aby od razu zrozumieć, że przecież nie musimy tutaj cierpieć za wszelką cenę.
W idealnej rzeczywistości można by mieć dwa domy, jeden tutaj w Polsce, na lato, a zimą uciekać na południe, żeby przeczekać te kilka miesięcy. Ale, że nie zawsze jest idealnie, zostaje nam ratować się doraźnymi dawkami słońca, stąd też zapraszamy Was do Jerozolimy. Na (nieco przedłużony) weekend.
Jak się dostać do Jerozolimy?
Tutaj raczej nie ma dużego wyboru – zostaje nam tylko samolot. Do tego nie do Jerozolimy, lecz do Tel Awiwu, ale to nie jest duży problem.
W sekrecie powiem Wam, że izraelski rząd stawia na turystykę i dotuje loty z turystami, stąd przy odpowiednim szczęściu można załapać się na lot w dwie strony za 200-300 zł. Najlepiej PLL LOT, ale można też tanimi liniami z wielu miast w Polsce.
Jedna tylko uwaga – aby uniknąć kłopotów (i wydatków), planujcie podróż tak, aby nie lądować w Tel Awiwie między piątkowym popołudniem, a sobotnim wieczorem (szabat!).
Kiedy już wylądujemy w Tel Awiwie, musimy przebić się przez kontrolę graniczną i jest z tym zabawa bardziej skomplikowana niż wjazd do USA. O ile nie mamy w paszporcie podejrzanych pieczątek i dziwnych adnotacji, nie powinno być większych problemów. Rodziny podchodzą do odprawy razem, ułatwia to sprawę, bo nikt nie podejrzewa nas o złe zamiary.
Po wyjściu do hali przylotów przyda nam się bankomat (najlepiej mieć kartę wielowalutową, np Revolut) i wypłacenie pewnej sumy szekli. W samej Jerozolimie bez problemu wymienimy dolary czy euro na szekle, ale na lotnisku będzie to zamiana po niekorzystnym kursie, a gotówka będzie nam potrzebna.
Z lotniska do Jerozolimy jedzie bezpośredni autobus nr 485. Aby go znaleźć musimy na lotnisku wjechać na drugie piętro i poszukać wyjścia nr 23. Autobusy jeżdżą co godzinę, przez całą dobę, 6 dni w tygodniu, z wyjątkiem szabatu. Cena – 16 ILS (czyli ok. 16 zł). Warto próbować „negocjować” odpłatność za dzieci, możliwe, że wszystkie nie będą musiały płacić.
My w takich sytuacjach (gdy wiemy, że może być bariera językowa) pokazujemy naszą całą familię i mówimy gdzie chcemy jechać, a zdjęty litością kierowca dobiera nam najlepszą cenowo opcję :)) Zwykle działa, czy to Izrael, czy Panama.
Wsiadamy, zajmujemy miejsce i po godzinie jesteśmy w Jerozolimie.
Co z noclegiem?
Ponieważ naszym celem jest Jerozolima, zakładam, że poza poszukiwaniem słońca, będziemy też chcieli poszukać miejsc, które znamy z Biblii. Stąd też jedną z opcji na nocowanie są liczne domy pielgrzyma. Jeśli chcemy wspierać swoich :)), to możemy spróbować dostać się do ss. elżbietanek i spać w Starym Domy Polskim (lepiej, bo w murach Starego Miasta) lub w Nowym Domu Polskim. Nie jest to najtańsza opcja, ale drogo też nie jest.
My próbowaliśmy się tam dostać dwukrotnie i dwukrotnie nam się nie udało. Co nie znaczy, że jest to niemożliwe. Jeśli znacie dobrze jakiegoś księdza lub zakonnicę, możliwe że będą mogli Wam pomóc.
Druga opcja to hotele, ale dla nas to odpada bo jest po prostu drogo.
Trzecia opcja to hostele, ale tu wiadomo- różnie możecie trafić.
W końcu czwarta opcja czyli Airbnb – nam udało się za przyzwoite pieniądze dostać mieszkanie tuż przy murach Starego Miasta.
Co z jedzeniem?
Pewnie już wiecie, że lubimy jeść. Dlatego Jerozolima jest dla nas trudnym miejscem, bo jedzenie tam może jest i dobre, ale także drogie. Albo inaczej – dobre jedzenie w Izraelu jest drogie, a jeśli mamy ograniczony budżet to zostaną nam hummusy i falafele, i niestety niewiele więcej. Szału nie ma, głodni nie będziemy, ale takie jedzenie szybko się nudzi. My po 3 dniach mieliśmy dosyć, choć Tośka do dzisiaj wspomina hummus jedzony przy 5 stacji Drogi Krzyżowej.
Czy jest bezpiecznie?
To zależy co przez to rozumiecie. Jeśli widok młodych ludzi wieczorem w knajpie z bronią półautomatyczną na ramieniu Wam nie przeszkadza, to nie powinniście mieć problemów z bezpieczeństwem. Oczywiście, jest to miejsce gorące nie tylko od promieni słonecznych, ale też od atmosfery konfliktu izraelsko-palestyńskiego, który pewnie jeszcze przez wiele lat będzie obecny w tym miejscu. Ale w moim odczuciu Jerozolima jest dużo bezpieczniejsza niż np. Paryż czy Londyn. Oczywiście pewnych rzeczy nie należy robić (np. panoszyć się po dzielnicy ortodoksyjnych Żydów w szabat), ale ogólnie jest ok.
Inna sprawa to bezpieczeństwo finansowe. Tutaj, w przeciwieństwie do wielu innych miejsc (jak choćby Korea czy nieodległy Stambuł), jeśli nie będziecie się pilnować, oskubią Was do zera. Problem stanowią napisy, których nie umiemy czytać (czy to arabskie czy hebrajskie) oraz brak wypisanych cen. To znaczy ceny są, ale w głowie sprzedawcy, który na 100% spróbuje Was naciągnąć.
Tak jak my- łosie w kosmosie, poszliśmy pierwszego popołudnia na targ i kupiliśmy trochę baklawy. Konkretnie to 6 sztuk ciasteczek wielkości herbatnika. Sprzedawca powiedział coś w rodzaju fiftiiii, i nie wiedzieliśmy czy to fifteen (15), czy fifty (50). A że, jak wiadomo, kto nie wie, ten dwa razy traci, to zapłaciliśmy 50. Wystarczyło nam spędzić 2 dni więcej w Jerozolimie, żeby wiedzieć, że raczej miał na myśli 15, ale bez skrupułów postanowił wykorzystać naszą nieznajomość realiów.
Jedyna możliwość walki z tym procederem to znajomość (choćby przybliżona) cen „rynkowych”. Wówczas przy próbie naciągnięcia rezygnujecie z zakupu i odchodzicie ze stoiska. Efekt jest natychmiastowy, bo cena od razu wraca na normalny poziom.
Czy jechać?
Powiem szczerze, że Jerozolima jednak nas dosyć męczy. Nie jest to miejsce, gdzie, jak w Stambule, na luziku możecie czuć się bezpieczni (przy czym mam na miejscu bezpieczeństwo finansowe). Jeśli nie jesteście czujni- oskubią was do zera, bo turyści są dla nich jak chodzący bankomat. Po kilku dniach ta konieczność trzymania się na baczności naprawdę wykańcza.
W ciągu parodniowego pobytu zdarzało nam się mieć masę takich „nieporozumień” finansowych. Także z kierowcą taksówki, którego poprosiliśmy o zawiezienie do wąwozu Wadi Qelt i ewentualnie dalej, do Jerycha, a cena za dalszy odcinek nagle zaczęła rosnąć w trakcie drogi. Co oczywiście tylko potwierdza absolutną konieczność ustalania kwoty wynagrodzenia za cokolwiek zanim to kupicie lub skorzystacie z danej usługi. Bo potem… za późno, za późno na żale i łzy… i jeśli nie zapłacicie, to Wasz windykator zaraz zawoła hordy usłużnych sąsiadów i rodziny.
Jerozolima męczy także jedzeniem- smacznym, ale monotonnym (przynajmniej możliwego do zakupienia w ramach naszego budżetu).
Ale wiecie co? Kochamy to miasto, bo Jerozolima jest absolutnie unikatowa i magiczna na skalę świata. Nie tylko dlatego, że jest to nasza „Ziemia Święta”. Przez swoją wielokulturowość i skomplikowaną historię, której magię czuć w każdym zakamarku, po którym biegają szczury, totalnie nas przyciąga. Byliśmy już dwa razy i gdyby nadarzyła się kolejna okazja- pakowalibyśmy się bez wahania!