Podczas naszej podróży po Kolumbii w zasadzie każdego dnia padał ten sam zestaw pytań: Skąd jesteście? Jak długo będziecie w Kolumbii? Czy Wam się podoba? Gdzie jeszcze jedziecie? I w sumie niezależnie od tego czy to pytanie zadawał właściciel gospodarstwa kawowego (finca), czy kierowca minivana, to w zasadzie każdy przygodny rozmówca ochoczo reagował na hasło „Desierto Tatacoa” czyli po naszemu „pustynia Tatacoa”.
Słyszysz „pustynia”, myślisz…
Pokolenie wychowane na jedynie słusznej ekranizacji „W pustyni i w puszczy” i teledysku Beaty K. i zespołu Bajm ma z zapewne wyrobione zdanie na temat tego jak pustynia ma wyglądać.
Jeśli do tego z lekcji geografii pamięta się kilka nazw (Sahara, Namib, Atacama, Gobi i oczywiście Błędowska), to w zasadzie mamy już kompletne wyobrażenie co to jest pustynia.
Oczywiście dalekie jest ono od kompletności poznania wszystkich możliwych miejsc tego typu, bo przecież są jeszcze pustynie lodowe, ogromne pustynie solne i ogólnie cała masa wyschniętych obszarów na prawie wszystkich możliwych szerokościach geograficznych.
Niemniej jednak każde dziecko wie, że pustynia to taka wielka piaskownica bez wody (w przeciwieństwie do plaży nad morzem, gdzie mamy wielką piaskownicę i wodę). I chociaż jest to uproszczenie na poziomie przedszkolaka, to w pewien sposób oddaje to czego oczekujemy od hasła „pustynia”. No to Tatacoa taka nie jest.
Jakieś pół godziny po wyjechaniu z Villavieja w kierunku Tatacoa zaczyna się pierwsza „pustynia”- czerwona.
Nie jest ona zbyt wielka, bo przejedziemy raptem kilka kilometrów i czerwone „piaski” oraz formacje skalne się kończą i zaczyna się druga pustynia, gris czyli szara. Ta jest dużo większa i możemy jechać w głąb przez wiele kilometrów.
Po drodze kaktusy, różne hostele (raczej alternatywne, ale są i luksusowe hotele!). Poza tym parszywe knajpki, baseny i obserwatoria astronomiczne. Dla każdego coś miłego, szczególnie te baseny w 40* upale. I to całkiem niedrogo, bo za wejście płaciliśmy 8zł za osobę dorosłą (12+) i 5zł za dziecko.
Tatacoa to nie piaszczysta pustynia w takiej formie, w jakiej sobie byśmy ją wyobrażali. Przypomina raczej różne pomniejsze parki stanowe w USA (np. Goblin State Park i Cathedral Gorge State Park), czyli miejsca gdzie utwardzony piasek (ale jeszcze nie w formie twardej skały) jest poddawany działaniu wiatru i wody, tworząc małe piargi i inne formy erozyjne.
Pustynia, a nawet dwie. A w zasadzie to żadna.
Kolumbia to wielki kraj i nigdzie nie jest blisko, więc trzeba się jakoś na tę pustynię się dostać. Największe miasto w okolicy to Neiva, do której można przylecieć samolotem z Bogoty, ale my nie znaleźliśmy niczego w dobrej cenie (mniej niż 200zł od osoby).
Można też dojechać autokarem. Przewozy wszelkiej maści w Kolumbii to temat na osobny artykuł, ale na potrzeby naszej wyprawy, połączeń Bogota-Neiva jest cała masa. Ceny różne, choć w stosunku do innych rzeczy w Kolumbii raczej drogie. Koszt biletu dla jednej osoby to około 70 zł, czas przejazdu to 5-8h.
Gdy już dostaniemy się do Neivy, musimy zawrócić w kierunku Bogoty boczną drogą i dojechać jakieś 40km do malutkiej miejscowości Villavieja. Jesteśmy już wtedy prawie na miejscu!
Zostaje nam tylko zdobyć jakiś transport bezpośrednio na pustynię Tatacoa. Znakomita większość turystów z braku alternatyw decyduje się na tuk-tuka.
Idealne miejsce dla fanów astronomii?
Przed przyjazdem naczytaliśmy się sporo o tym, że niebo nad pustynią Tatacoa jest wspaniałe do obserwacji gwiazd, bo jest bardzo ciemno i nie ma tzw. zanieczyszczeń świetlnych. Byliśmy już w paru takich miejscach- w Bryce Canyon w USA czy na jeziorze w Parku Narodowym Khao Sok w Tajlandii, gdzie panowała idealna ciemność i cudne warunki do oglądania nocnego nieba. Na pustyni Tatacoa jest nawet obserwatorium astronomiczne, teleskopy i wieczorne seanse, co oczywiście bardzo nas zainteresowało.
Jednak teoria jedno, a życie drugie. Na miejscu okazało się, że w pierwszym, najstarszym obserwatorium jest tylko pies z kulawą nogą (dosłownie!), a całość wygląda na zamkniętą od lat na cztery spusty.
Na szczęście jest drugie obserwatorium 2km dalej i napisano, że „czynne od 7 PM”. Niestety, gdy czekaliśmy na tę godzinę, przyszły chmury, które przykryły prawie wszystko co się dało. Łącznie z Księżycem w pierwszej kwadrze (nie muszę dodawać, że zaleca się przyjechać na oglądanie nieba w czasie nowiu). O 19.00 właściciel naszego hostelu zaproponował, że odprowadzi nas na pokaz gwiazd do obserwatorium.
Swoja drogą hostel „Hostal Noches de Saturno” bardzo polecamy. Warunki jak na miejsce pustynne przyjemne, choć nie spodziewajcie się luksusów. Dobre jedzenie i duży, osłonięty daszkiem basen do dyspozycji na miejscu, co w tych upałach jest nie do przecenienia! Bardzo dobre ceny- my za noc w pokoju/domku dla 5 osób zapłaciliśmy 180.000COP, czyli ok. 180zł).
Wróćmy jednak do pana gospodarza, który osobiście nas prowadzi na „gwiezdny show”.
Dziwne to było, że mu się chce z nami iść ten kilometr ekstra. Wszystko jednak stało się jasne gdy okazało się, że zaprowadził nas do innego obserwatorium niż nam się pierwotnie wydawało. Ot taki lokalny scam albo inaczej mówiąc pomoc sąsiedzka – pewnie Pan Astronom odpala dolę Panu Przewodnikowi za podprowadzenie klientów.
Koszt seansu 10.000COP (10zł) za dorosłą osobę, dzieci gratis. Chmury i „nic nie widać” też gratis.
Astronom (link tutaj) fajnie opowiadał i walczył jak mógł z tym, że wszystko na niebie jest zasłonięte. Zupełnie jak kiedyś przewodniczka w autobusie hop-on/hop-off w Nowym Jorku, która we mgle i ulewie mówiła: „o tutaj teraz sobie wyobraźcie, że stoi Empire State”.
Opowieść Astronoma była ciekawa, z humorem, merytorycznie poprawna. Na koniec na WhatsApp’a dostaliśmy ponad 100 zdjęć „gdy nie ma chmur” (m.in. te zamieszczone obok). Tyle dobrych stron.
Natomiast największym kitem tego miejsca jest zupełnie nieprawdziwe stwierdzenie o tym, że miejsce to nie jest zanieczyszczone światłem miast i idealnie nadaje się do oglądania nieba.
Zanieczyszczone jest i to bardzo! I wcale nie chodzi tu o światła okolicznych hosteli i inne drobnostki.
Nawet sam Astronom zaczął opowieść od tego, że pokazał nam na południu łunę od miasta Neiva (40km w linii prostej) oraz od komentarza, że przy innej pogodzie widać nawet światła Bogoty (sic!), która jest 300km stamtąd.
Pustynia Tatacoa jest więc zanieczyszczona światłem i to mocno, i spokojnie w Polsce znajdą się lepsze miejsca do oglądania nieba. Więc jeśli chcesz jechać tam tylko po to, żeby oglądać gwiazdy, to nie warto!
Jeśli pozbierać całokształt: niezwykłość krajobrazu, basen w 40 stopniach oraz, na którymś tam miejscu, nocne opowieści o niebie, to summa summarum nam się na pustyni Tatacoa podobało. A jeśli byłoby z widocznymi gwiazdami, co podobno ma miejsce 230 dni w roku, a my po prostu mieliśmy pecha, to już w ogóle super.
Tatacoa w naszym modelu 2+3
Najpopularniejszym sposobem zwiedzania pustyni jest tuk-tuk z przewodnikiem, jednak nawet mimo szczerych chęci i naprawdę elastycznego podejścia Kolumbijczyków, piątki osób (nawet z dziećmi) się do tego pojazdu nie wsadzi.
Do tego traci się sporo na swobodzie, bo nagle jesteśmy zależni od kierowcy. Oraz od tego, czy się pojawi na czas w umówionym miejscu.
Stąd też nasz sposób, który polecamy, jest taki:
- Dostać się do miasta Neiva. Do wyboru samolot albo autokar. Przejazd z Bogoty 70.000 COP od osoby, rezerwacja online na redbus.com.
- Opcjonalnie przespać się w Neiva, jeśli dojechaliśmy późno. Można znaleźć nocleg za grosze, typu 130.000 COP za pokój z 5 łóżkami. Standard tragiczny, ale na jedną noc wystarczy.
- Wynająć na 24h auto w Neiva. Jest jedna wypożyczalnia (Localiza), działa na lotnisku w Neiva.
My za Renault (Dacia) Duster 4×4 zapłaciliśmy 270.000COP (ok. 270zł) z pełnym ubezpieczeniem. Mieliśmy do dyspozycji nowe, komfortowe, duże auto, ale jeśli komuś nie zależy na dużym pojeździe, to i za pół tej ceny coś się znajdzie. Paliwo wyszło nas 45.000COP (ok 45zł) – dojazd z Neivy, jeżdżenie po pustyni Tatacoa, powrót do Neivy.
W Neiva terminal autobusowy jest w jednej części miasta, a lotnisko w drugiej, ale bez problemu „z ulicy” można złapać taksówkę, która wg licznika będzie kosztować jakieś 8.000COP. Tak, w Neiva taksówki mają liczniki. (Nie, nie jest to standard w Kolumbii).