1. Weta Cave w Nowej Zelandii- czy warto?
  2. Ubezpieczenie podróżne- co musisz wiedzieć?
  3. Czy Nowa Zelandia jest droga?
  4. Maori Experience- hit czy kit?
  5. 15 powodów, dla których warto odwiedzić „Hobbiton” w Nowej Zelandii
  6. Chile. Pustynie, wulkany, góry i lodowce – gotowy plan podróży.
  7. Pet sitting- jak zacząć?
  8. Chile z dziećmi- pustynia Atacama. Najsuchsze miejsce na Ziemii.
  9. Patagonia z dziećmi- 10 dni na końcu świata. Część 2: Argentyna.
  10. Patagonia z dziećmi- 10 dni na końcu świata. Część 1: Chile.
  11. Sarajewo: War Childhood Museum
  12. Bałkany w 4 tygodnie- pierwszy etap podróży dookoła świata
  13. Projekt 12/12
  14. Góry Kaukaz w Gruzji- Swanetia na dwa dni
  15. 20 rzeczy, którymi zaskoczy Cię Gruzja
  16. Harcerstwo, skauting- z czym to się je? Krótka instrukcja obsługi i nasze doświadczenia
  17. Pieniądze na podróże- 15 sposobów jak je znaleźć w domowym budżecie
  18. Jednodniówka w Londynie- jak tanio zwiedzić Londyn w jeden dzień?
  19. Podróże z dziećmi: 20 powodów, dla których podróżowanie z nastolatkami jest fajniejsze niż z maluchami
  20. Podróże z dziećmi: 20 powodów, dla których podróżowanie z nastolatkami jest trudniejsze niż z maluchami
  21. Nasze odkrycie: Questy- Wyprawy Odkrywców
  22. Madera – 6 pomysłów na jednodniowe wycieczki
  23. Zoo Wrocław- jak zwiedzać? 6 podpowiedzi na sprytne ogarnięcie zoo we Wrocławiu
  24. Jak wynająć auto w podróży i nie zbankrutować?
  25. Podróżowanie z dziećmi. Top 3 naszych najbardziej ekstremalnych przygód.
  26. Gringos w Ameryce Łacińskiej? Sprawdzam czy Wojciech Cejrowski mówi prawdę.
  27. San Agustín- zwiedzamy najlepszy park archeologiczny w Kolumbii
  28. 3 największe miasta Kolumbii – Bogota, Medellin i Cartagena- co zwiedzić w jeden dzień?
  29. Apteczka podróżna- jakie leki zabrać na wakacje?
  30. Lekcja 6: Indianie i Eskimosi
  31. Amazonia cz.2 – Jakie niespodzianki kryje dżungla?
  32. „Byliście już kiedyś w dżungli?” Amazonia dla początkujących. Cz.1- przygotowania.
  33. Zipaquira- podziemny cud Kolumbii?
  34. Jak zorganizować wyjazd za granicę w 8 krokach
  35. Zona Cafetera i Valle de Cocora. Zwiedzanie na luzie.
  36. Pustynia Tatacoa, hit czy kit?
  37. Zona Cafetera. Tam gdzie rośnie kawa.
  38. Park Narodowy Sekwoi, opowieść o wyjątkowym drzewie
  39. Amerykańskie Parki Narodowe
  40. Jak zostać pilotem odrzutowca. W Kawali, w Grecji.
  41. Koronawakacje, czyli co się stało z naszym urlopem?
  42. W blokach startowych. 10 inspiracji na wyjazd po COVID-19.
  43. Urodziny nastolatki nr 11
  44. Mój pierwszy lot samolotem- wyznania Rafała
  45. [VIDEO] Ekspertki od wszystkiego #3 Lot samolotem
  46. 13 rzeczy, którymi zaskoczy Cię Izrael
  47. [VIDEO] Ekspertki od wszystkiego #2 Wielkanoc
  48. Lekcja 5: Bazylika Grobu Świętego, czyli o kluczach i drabinie
  49. Wirtualna Wielkanoc w Jerozolimie. #4 Wielka Sobota. Noc Zmartwychwstania.
  50. Wirtualna Wielkanoc w Jerozolimie. #3 Wielki Piątek. Droga Krzyżowa
  51. Wirtualna Wielkanoc w Jerozolimie. #2 Wielki Czwartek. Dzień Ostatniej Wieczerzy.
  52. Wirtualna Wielkanoc w Jerozolimie. #1 Niedziela Palmowa
  53. [VIDEO] Ekspertki od wszystkiego #1 Izrael
  54. [VIDEO] Ekspertki od wszystkiego – początek
  55. Koronawirus, a ja tęsknię za mamą
  56. Lekcja 4: Ściana Płaczu
  57. Ciasteczka z masłem orzechowym- pan Bogdan poleca!
  58. Jak dobrze znosimy kwarantannę
  59. Jak (nie)dobrze znosimy kwarantannę
  60. Dlaczego w Izraelu dziewczyny w bikini noszą karabiny maszynowe?
  61. Uciec przez zimnem – Jerozolima na weekend- praktyczny poradnik
  62. Jeden dzień w Kennedy Space Center
  63. Jak zadowolić męża? Jest jeden pewny sposób!
  64. Lekcja 3: plane spotting, czyli rozpoznajemy modele samolotów
  65. Pamiątki z NASA- quiz. Sprawdź, czy nas znasz!
  66. Sea World Orlando. Tylko jeden powód, dla którego nie pojechaliśmy do Disneya.
  67. Wyjazd bez dzieci- dlaczego jako rodzice bardzo go potrzebujemy?
  68. Top 13 atrakcji na jeden dzień w Londynie
  69. Metro w Londynie- krótka instrukcja obsługi
  70. Lekcja 2: woda // Recenzja wyprawy do Hydropolis we Wrocławiu
  71. Lekcja 1: Bosfor
  72. Jedzenie w Stambule- Mark Wiens naszym przewodnikiem po metropolii nad Bosforem
  73. Kawa czy herbata? Jeden powód, dla którego kawa nigdy z herbatą nie wygra!
  74. Turcja / Stambuł- podstawowe informacje praktyczne
  75. A tak w ogóle to po co wyruszać w podróże z dziećmi? Naszych 7 nieobiektywnych powodów
  76. Jak płacić na Kubie, czyli krótki przewodnik po CUC i CUP
  77. Jak ogarnąć transport na Kubie- krótki przewodnik
  78. Hawana- TOP 8, atrakcje w stolicy Kuby
  79. NIE DO WIARY- jak żyją Polacy na Kubie
  80. 8 rzeczy, które musisz wiedzieć przed wyjazdem na Kubę
  81. [VIDEO] To my, Zawierty!

Znasz to z własnego doświadczenia?

Wybieracie się na rodzinny wyjazd do nieznanego kraju. Przeglądasz internety i blogi, znajdujesz mało popularne miejsca i atrakcje… Wygląda suuuper, ale czy to będzie odpowiednie dla Twoich bąbelków???

Więc piszesz do tych ludzi po drugiej stronie świata i pytasz: czy to bezpieczne? Bo masz dzieci takie dosyć małe…

Tak!, Tak! bezpieczne!- słyszysz zapewnienia, więc spokojnie klikasz rezerwację. A na miejscu okazuje się, że jednak standardy bezpieczeństwa w naszych krajach się „trochę” różnią, ale cóż… jest za późno, żeby się wycofać… łódka już odpływa i nie ma innego wyboru jak tylko wsiąść, bo wrócić się już nie można.

Znasz to z własnego doświadczenia? Jestem pewna, że jeśli podróżowanie z dziećmi to to, co lubisz, to coś choć trochę znajomego już ci się zdarzyło. Zwłaszcza, jeśli wyjeżdżaliście poza Europę. Przeczytaj o naszych trzech najbardziej ekstremalnych przygodach, których dostarczyło nam podróżowanie z dziećmi. A na koniec będzie jeszcze mały gratisik. To jedziemy!


Miejsce 3. Konie w Kolumbii

Rok 2021. Nasze dziewczyny mają odpowiednio 12.5, 10 i 9 lat. My z Rafałem po 38. Jesteśmy w Kolumbii w San Agustin, o którym cały artykuł znajdziesz tutaj. Ada ma urodziny, więc chcemy zrobić jej niespodziankę i w hostelu Masaya, w którym mieszkamy, zamawiamy jej wycieczkę konną. Podobno od 6 roku życia. I oczywiście, że to nie problem, że nigdy na koniach nie jeździliśmy. Po prawdzie nasze dzieci mają w tym większe doświadczenie z festynów i urodzin koleżanki Klary, niż my.

O wyznaczonej godzinie zjawia się pan Jose (czyt. Hose) z szóstką koni. Pokazuje jak wsiąść, jak trzymać lejce (to znaczy sznur), jak się skręca (ciągniesz lejce w daną stronę) i zatrzymuje konia (ciągniesz do siebie). Instrukcja trwa jakieś … 2 minuty? I gdybyśmy jechali konikami na polskim festynie, czyli trzymani na „smyczy” i dookoła w kółeczko to by pewnie wystarczyło. Ale my mamy przed sobą trudny topograficznie teren w górach Kolumbii, a wycieczka ma trwać 6 godzin!

No i cóż powiedzieć… Wyprawa była absolutnie niezapomniana. Odwiedziliśmy 3 z 4 zaplanowanych miejsc archeologicznych, ale Jose widział, że po 6 godzinach błagamy już wzrokiem o litość. W tym czasie zjeżdżaliśmy i wjeżdżaliśmy po stokach o nachyleniu bez mała 30-40%. Były momenty, kiedy nasze konie zanurzały się w błocie do kolan i miałam świadomość, że jeśli wpadnę to ja będę po pas.


Ady wierzchowiec- Catalina- należał do leniuchów, więc ta dwójka zawsze zostawała z tyłu. Jose zrobił Adzie malutki bacik z witki jakiegoś drzewka, którym przynaglała swoje zwierzę do większego pośpiechu. Niezapomniany widok, gdy nasze najmłodsze dziecko goniło galopem (serio!) resztę grupy.

Okazało się, że ta mała lat 9 jest do tego stworzona, w przeciwieństwie do nas- starych. Ja siniaki na udach utrzymujące się przez 3 tygodnie, Rafał wieczorem stan wyczerpania tak ciężki, że podobny widziałam u niego tylko po Ekstremalnej Drodze Krzyżowej (40km po ciemku). Ale przeżyliśmy.


Kulminacyjny moment wyprawy miał miejsce, gdy zeszliśmy drogą do wąwozu, który przecinała rzeczka. Jadący z przeciwka kierowcy i mieszkańcy mówili, żebyśmy dalej nie szli, bo rzeka zarwała brzegi i roboty budowlane uniemożliwiają przedostanie się. Jose nie miał wątpliwości, że damy radę. Wyjątkowo pozwolił nam zsiąść z siodeł, gdy pędził swoje rumaki przez zarwane koryto rzeki. Zwierzęta zanurzały się tam w błocie i ziemi aż do uda, parskając przy tym niespokojnie. Ale może ja się nie znam na koniach (na pewno się nie znam!) i dla zwierząt to była normalka…

Miejsce 2. Tyrolka w Panamie

Rok 2017. Nasze dziewczyny mają odpowiednio 8 , 6 i 5 lat. My z Rafałem po 34. Jesteśmy w Panamie u naszych przyjaciółek: Bridget i Helen, które poznaliśmy, gdy nocowały u nas podczas Światowych Dni Młodzieży rok wcześniej. Jesteśmy właśnie z „rewizytą”. Helen i Bridget oraz chłopak Bridget- Yitzhak organizują nam różne atrakcje w okolicy swojego miasta Colon. Tego dnia razem z Heliodoro (czyt. Eliodoro, choć my mówiliśmy Papa Elio)- tatą dziewczyn, zabierają nas na „farmę”.


No i faktycznie jest jak na farmie: przejażdżki konne, gdzie nasze dziewczyny zdobywają swoje mikro doświadczenie, które przyda im się parę lat później w Kolumbii;), kozy do karmienia, spacery wśród zielonych pagórków… Trochę nudy… Ale okazuje się, że największą atrakcję zachowują na koniec!



Głównym punktem, dla którego zjeżdżają tutaj złaknieni wrażeń turyści i mieszkańcy, jest tyrolka. I to nie byle jaka. NIEBEZPIECZNA! Niebezpieczna na tyle, że jest bezpieczna powyżej 7 roku życia według miejscowych, więc z naszych dzieci może pójść tylko Tosia.

Ola z Adą zostają pod opieką Papy Elio, z którym nie mogą się w żaden sposób porozumieć, bo przecież one po angielsku ani słowa. Ale Papa Elio da radę- potańczy z nimi, porysuje… A my jeszcze nie wiemy, że zostawiamy je pod jego opieką na parę najbliższych godzin.

Patrzcie na te rękawice!


(Wybaczcie nieostre zdjęcia, 5 lat temu mieliśmy małe pojęcie o fotografii. Uznajmy je wyłącznie za ilustrację opowieści.)


Tu dobrze widać te dwie liny: na jednej się jedzie, drugą trzyma się rękawicą.
A zapowiadało się tak niewinnie…
Już się boimy!


W zgranej ekipie panamsko-polskiej idziemy na tyrolkę. Okazuje się, że wygląda ona jednak inaczej niż w Polsce, gdzie po prostu w uprzęży przyczepiają cię do liny i jedynym twoim zadaniem podczas jazdy jest trzymać się tej uprzęży.



Panamska tyrolka jest bardziej skomplikowana. Składa się z dwóch lin- do jednej przyczepiają cię w uprzęży, a za pomocą drugiej sterujesz prędkością zjazdu. Dostajesz w tym celu wielką skórzaną rękawicę (trochę jak taką do baseballa) i jedną ręką trzymając swoją uprzęż, drugą zaciskasz na linie do sterowania. Jeśli zaciśniesz mocniej- jedziesz wolniej, jeśli słabiej- jedziesz szybciej. Nasze dziecko twierdzi, że to ogarnie i nie wiem doprawdy po kim ona jest taka odważna!


Więcej jeszcze, bo już po pierwszym z pięciu zjazdów okazuje się, że trasa jest ze sobą połączona i rozpoczynając zjazdy nie masz innej opcji wydostania się niż przejechać wszystkie 5 odcinków. Pierwszy jest prosty, taki na rozgrzewkę, bo jedzie się jakieś 30 metrów. Z drugim jest trochę gorzej, ale trzeci jest już ekstremalny: ma długość około 300 metrów i kończy się na wysokiej na 50 metrów platformie na środku jeziora.


Mówią nam, że trzeba przejechać go szybko, bo hamowanie grozi tym, że zatrzyma cię na środku trasy i ktoś będzie musiał po ciebie „pojechać”. Gdy więc Tośka wyrusza, krzyczę do niej głośne „Tośka nie hamuj!!!”, co mamy wspaniale uwiecznione na filmiku nagrywanym telefonem. Matka psychopatka!


Tośka tuż przed TYM zjazdem



No i Tośka nie hamuje, ale zaczyna wiać wiatr, który na środku trasy zaczyna naszym 25-kilowym dzieckiem obracać.


Sama bym wpadła w panikę i właściwie wpadam, oglądając to „z brzegu”. Tośka jest dzielna, ale próbując przeciwdziałać sile wiatru za mocno zaciska rękawicę i lina przejeżdża jej po skórze tworząc bolące poparzenie. Gdy dociera na platformę na środku jeziora cała się trzęsie, a ja na drugim brzegu razem z nią. Okazuje się wtedy, że jednak jest opcja, żeby takie małe dzieci jechały podczepione do instruktora, który z nami był. Czemu nikt nam tego wcześniej nie powiedział???


Czwarty, najgorszy odcinek, liczący bez mała 500m nad środkiem jeziora, nasze dziecko przebywa już bezpiecznie, ale z ranami poparzeniowymi. Organizatorzy są na to przygotowani, bo natychmiast wyjmują maść.


Gdy mówiłam, że tyrolka kończyła się na środku jeziora to naprawdę miałam to na myśli!

Wszystko kończy się dobrze, Tośka blizn nie ma, a hasło „Tośka, nie hamuj!!!” weszło na stałe do naszego słownika rodzinnego. Gdy mam pomyśleć o atrakcji, która w Polsce byłaby od lat 18, a tu ci mówią, że już małe dzieci sobie dadzą radę, „Tośka nie hamuj!!!” przychodzi mi do głowy jako klasyczny przykład takiej sytuacji.

Miejsce 1. Domki na jeziorze i jaskinia w Tajlandii.

Rok 2016. Nasze dziewczyny mają odpowiednio 7, 5 i 4 lata. My z Rafałem po 33. Właśnie jesteśmy w pierwszej dalekiej podróży z całą trójeczką, więc wybraliśmy Tajlandię- stosunkowo łatwy kierunek. Są z nami jeszcze Ania i Piotrek- brat Rafała z żoną.

Oczywiście oprócz klasycznej plaży, na której spędziliśmy zaledwie parę dni, musimy znaleźć jakieś mniej oczywiste atrakcje, bo u nas podróżowanie z dziećmi nie wyklucza frajdy dla wszystkich.


Na jakimś blogu podróżniczym jeszcze w Polsce znajduję informacje o jeziorze Khao Sok, które podobno jest „skrywaną perełką Tajlandii”. Można tam nocować w domkach na wodzie. Nie przychodzi mi jednak do głowy, że Khao Sok, jako jezioro utworzone sztucznie przez zalanie dolin znajdujących się pomiędzy górami, będzie bardzo głębokie.

Mam jednak na tyle przytomności umysłu, żeby spytać organizatorów tej części wyprawy, czy to bezpieczne dla nas z tak małymi dziećmi, które nie umieją pływać. Nie muszę mówić co słyszę w odpowiedzi? że OCZYWIŚCIE!!


Żeby dotrzeć do naszych domków płyniemy szybką łódką motorową około godziny. Oznacza to, że nie ma odwrotu– najbliższe dwie noce spędzimy na jeziorze, jakkolwiek by to miało nie wyglądać. I wygląda źle.

Domki są proste i dosyć komfortowe, ale bez żadnych zabezpieczeń. Jedyne okno w domku zamontowane jest na wysokości moich kolan, czyli dla takiej rezolutnej czterolatki jak nasza Ada- na idealnej wysokości, żeby mogła wypaść prosto do wody. A mimo tego, ze jesteśmy zaledwie 4 metry od „brzegu”, woda pod nami jest bardzo głęboka- jakieś 20 metrów!!!


Więcej- domki ułożone są w jednej linii, wzdłuż jednej „uliczki”, którą stanowi może metrowej szerokości pomost bez żadnych barierek. Tym pomostem codziennie chodzimy po kilka razy do stołówki, która znajduje się na końcu drogi. Jednym słowem- nie możemy spuścić dzieci z oka ani na chwilę.
Okno na noc blokujemy plecakami, żeby żadna nie mogła go otworzyć. Jeden z materacy przesuwamy pod drzwi, żeby nasze dzieci nawet przez sen nie mogły wyjść na zewnątrz. Ale to jeszcze nie koniec!

Następnego dnia jest hasło: wycieczka do jaskini! Mamy popłynąć gdzieś do brzegu, tam czeka nas krótki spacer po dżungli i prosty trekking po jaskini. Oczywiście Tajowie mówią, że dzieci bez problemu dadzą radę, nawet nasza najmłodsza, czteroletnia zaledwie Ada. Tylko zdrowy rozsadek i poświęcenie mojego męża, który mówi „to ty idź z Tosią, a ja tu jednak zostanę z młodszymi i zrobię im drzemkę” ratuje nas od totalnej katastrofy.

Już trekking po dżungli jest lekko hardy, ale prawdziwy szok czeka nas dopiero w jaskini. Po drodze mijamy ludzi mokrych i rozebranych do pasa, którzy właśnie z niej wychodzą, ale nie bardzo umiemy dodać dwa do dwóch.

Gdy docieramy do wejścia, okazuje się, że w jaskini jest trochę wody i kompletna ciemność. Czemu nie wpadłam na to, że jaskinia w środku dżungli w Tajlandii nie będzie tak oświetlona i z przygotowanymi chodniczkami jak nasza Jaskinia Niedźwiedzia? Ale nic to! Dostajemy latarki czołówki, a dla tych, którym czołówki nie starczyło (np. ja) – zwykłe latarki i ruszamy w drogę.

Poziom wody stopniowo rośnie. Najpierw mamy mokre podeszwy, potem kostki, wreszcie woda wlewa się nam do butów, ale nie mamy wyboru. Woda płynie w CAŁEJ jaskini, nie jakąś tam rzeczką gdzieś pośrodku. Dno jest kamieniste i nie ma opcji, żeby iść na boso… Potem mamy wodę do kolan i do pasa. Zgadnijcie, dokąd sięgałaby mojej sześciolatce, gdyby od pewnego momentu przewodnik nie wziął jej na barana. I gdzie sięgałaby naszym młodszym bąbelkom, gdyby tu były z nami…


Gdy wodę mamy do pasa, pojawia się nieoczekiwana przeszkoda: podziemny wodospad. Nasza rzeka spada w dół i musimy zejść wzdłuż jej brzegu. WODOSPADEM! W KOMPLETNEJ CIEMNOŚCI! To potęguje strach, ale przecież niepotrzebnie.


Jak się przechodzi wodospad? Jest parometrowa lina wisząca wzdłuż niego, którą trzeba wziąć między nogi, obracając się tyłem do świata, a przodem do skały i zejść na dół. Ja jeszcze dodatkowo muszę wziąć latarkę w zęby, bo akurat nie trafiła mi się czołówka.


Po zejściu lądujemy w wodzie DO SZYI! Zimnej wodzie w ciemnej jaskini, wodzie, którą mamy do szyi. Moje dziecko na plecach pana przewodnika poszło przodem. Zmroziło mnie jednak, gdy usłyszałam jak ten Taj, który miał się zajmować moją sześciolatką, mówi do niej „swim! swim!”. She can’t swim!– zdążyłam zawołać, żeby nie spuszczał jej z oka. Nie muszę mówić, że jej się strasznie podobało?


Przeżyliśmy. Wspominamy. I nigdy już nie uwierzymy żadnemu Tajowi, że cos jest bezpieczne dla dzieci.

A więcej o tej przygodzie Tośka będzie pisać w najnowszym „Liście z dalekich podróży”, który wysyłamy do Was już w kwietniu 2022. Jeśli nie wiecie co to te nasze listy, to zapraszamy tutaj.

Poza wszystkim Tajowie są naprawdę bardzo mili. Ale mają kiepską wyobraźnię 😉

Epilog


Nie wiem czy zauważyliście, ale my zauważyliśmy, że poziom naszego ekstremum malał wraz z upływem lat. Im młodsze były nasze dzieci, a my mniej doświadczeni w podróżach, tym więcej i większych wtop zaliczaliśmy.


Dlatego jako epilog chciałam opowiedzieć o sytuacji, która co prawda nie była sytuacją typu „o tak, jedźcie, to bezpieczne dla dzieci!”, ale w naszej pamięci także jest jednym z największych podróżniczych ekstremalnych doświadczeń.


Rok 2013. Nasze dziewczyny mają odpowiednio 4 i 2 lata oraz 10 miesięcy. My z Rafałem po 30. W tej podróży jesteśmy tylko z najmłodszą Adą, bo nikt z nią nie chciał zostać. Olkę i Tosię wspaniałomyślnie przygarnęli dziadkowie. A gdzie jesteśmy? W Brazylii!


Z niemowlakiem na 12 godzinnym locie może być też niezła przygoda!
Musieliśmy się zakryć peleryną, bo od gigantycznych wodospadów leci mnóstwo wody. Byliśmy bardziej mokrzy niż gdyby padał na nas deszcz…

Większą część tego wyjazdu spędziliśmy w Rio de Janeiro, ale epizod, który chcę wam opisać, ma miejsce przy Cataratas do Iguacu, czyli niesamowitych wodospadach na styku granic trzech państw: Brazylii, Argentyny i Paragwaju. Mieszkaliśmy tam w małym hostelu położonym w środku dżungli, ale dość niedaleko od głównych atrakcji.


Wydawało nam się najpierw, że punktem kulminacyjnym naszego szaleństwa będzie lot helikopterem nad wodospadami, który spontanicznie postanowiliśmy zafundować sobie i naszej niespełna rocznej córce.

Wydatek to był dość pokaźny, ale udało nam się dogadać, że na ostatni lot wezmą naszą trojkę i jeszcze jedną panią po bardzo okazyjnej cenie. A my nie lubimy marnować okazji haha.

Dostaliśmy ochraniacze od hałasu, ale dla maluchów nie mieli, wiec przez całą drogę zatykałam Adzie uszy. A ona żuła intensywnie swój smoczek, nie przejmując się w ogóle ani hałasem ani nagłymi manewrami nurkowania, które fundował nam pilot, a od których żołądki podchodziły nam do gardeł.


Nie to było jednak najbardziej ekstremalne w tamtej wyprawie. Najlepszy był powrót z tej dżungli.

To nie panika na twarzy, to ekscytacja poziom milion!
W helikopterze z niemowlakiem

Samolot do Sao Paulo mieliśmy następnego dnia jakoś bardzo wcześnie rano, wiec zamówiliśmy do hostelu taksówkę chyba na 4 w nocy. No i nie przyjechała. Już nie pamiętam, czy kierowca tłumaczył nam się, że zaspał, czy że jednak nie chce mu się przyjechać…

Nie było już opcji na żaden inny transport, więc zdesperowani po prostu wzięliśmy plecaki na plecy, Adkę do spacerówki, którą dla niej mieliśmy i heja przez tą dżunglę po ciemku (latarek oczywiście nie mieliśmy)! Nie mieliśmy też innego wyboru, niż iść, jeśli chcieliśmy mieć choć cień szansy, żeby zdążyć na samolot.

Nie było to co prawda przedzieranie się przez dżunglę, bo droga była jakaś tam szutrowa. Kiepska bo kiepska, ale była. A na tej drodze my- w kompletnej ciemności, w dżungli, z bagażami i 10-miesięcznym dzieckiem w wózku. I gdy myśleliśmy, że gorzej już nie będzie, na niebie pojawiła się pierwsza błyskawica…

Szliśmy tak jakiś dłuższy czas, skręcając w końcu na „główniejszą” drogę. O ile można tak powiedzieć o szerszym szutrze. I gdyby nie jakiś dobry człowiek, który w okolicy 5 rano (nadal w ciemności) jechał tamtędy furgonetka i zobaczył parę gringos z niemowlakiem w wózku i zlitował się nad nami, pewnie byśmy na ten samolot nie zdążyli! Lub zjadłyby nas jaguary…

Szczęśliwe dziecko w środku dżungli

Share and Enjoy !

Shares
Banner Content
Tags: ,

Related Article

No Related Article

Shares