Bałkany były dla nas całkowicie nowym regionem Europy. Pojechaliśmy tam w październiku 2022 roku, w czasie wojny na Ukrainie i kryzysu ekonomicznego. Praktycznie bez przygotowania i tylko w połowie w celach turystycznych. Mniejszej połowie:)
Mimo wszystko udało nam się sporo zobaczyć i poczuć ducha czterech krajów leżących na Półwyspie Bałkańskim: Bośni i Hercegowiny, Serbii, Chorwacji i Węgier (no dobrze, te dwa ostatnie to już nie do końca Bałkany:). Część z nich pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia, w niektórych byliśmy pierwszy i raczej ostatni raz.
Bałkany 2022 były pierwszym etapem naszej podróży dookoła świata, którą zaplanowaliśmy na przełom 2022/23 roku i miały jeden główny cel: test przed głównym wyjazdem za ocean. Jak to wyszło? Zaraz opowiemy!
Nasze główne założenia na Bałkany:
- Nie planujemy niczego dokładnie. Zaczynamy w Chorwacji, a potem pojedziemy tam, gdzie nam się będzie podobało i gdzie jeszcze będzie ciepło (wyjeżdżaliśmy w październiku 2022).
- W tygodniu mniej więcej do pory obiadowej uczymy się z dziewczynami, czyli na zwiedzanie mamy wolne popołudnia oraz weekendy.
- W związku z tym, że ta podróż miała być tylko prologiem do większej (i droższej!) części Projektu 12/12 , staramy się maksymalnie oszczędzać.
Wybieramy możliwie najtańszy, ale komfortowy nocleg, raczej sporadycznie korzystamy z restauracji, a więcej jemy w domu, możemy sobie pozwolić tylko na kilka płatnych atrakcji w ciągu całego wyjazdu. - Przede wszystkim przyglądamy się naszym założeniom: temu, czy jesteśmy dobrze spakowani, co jeszcze powinniśmy zabrać, a co możemy pominąć. I to zarówno w kwestii ubrań, sprzętu, kosmetyków, obuwia jak i rzeczy szkolnych.
- No właśnie, przyglądamy się też naszemu systemowi nauki, próbujemy zgrać wszystkie zajęcia online i nauczyć się uczyć wspólnie na często niewielkiej przestrzeni.
- Sprawdzamy o czym jeszcze nie pomyśleliśmy, a powinniśmy 🙂
Europa południowa i Bałkany naszą trasą
Przygodę rozpoczęliśmy 23 września na trasie Kraków- Chorwacja, która była naszym pierwszym przystankiem na bałkańskiej trasie.
(* będę używać określenia „bałkańska trasa” w odniesieniu dla całej podróży, choć formalnie oczywiście Węgry i Chorwacja nie są krajami bałkańskimi. Na ten moment wystarczy mi, że są na południe od Polski i leżały na naszej trasie. Wybaczcie mi ten skrót myślowy).
Po 10 dniach, które spędziliśmy tam w sumie w trzech lokalizacjach (szczegóły za chwilę), udaliśmy się do Bośni i Hercegowiny. Pierwotnie planowaliśmy Czarnogórę, a nawet Albanię, ale po ostatecznych wyliczeniach dni i kilometrów uznaliśmy, że jednak za bardzo oddali nas to od domu.
Między innymi ze względu na naukę dziewczyn staraliśmy się dłuższe odcinki trasy pokonywać głównie w weekendy, a wjazd do krajów jeszcze bardziej południowych niż południe Chorwacji wiązałby się z tym, że w drodze do domu musielibyśmy przeskoczyć prawie 2000km.
Dlatego finalnie nasza trasa odbiła do Sarajewa przez Mostar i dalej w górę przez Serbię, krótkie zahaczenie o Rumunię i prawie tydzień na Węgrzech.
Końcówka to też dzieło przypadku. Pierwotny plan, a właściwie raczej jego blady zarys, raczej umiejscawiał nas na dłużej w Rumunii. Ale cóż, życie! Rumunia okazała się dla nas… za droga! (patrz punkt 3) Koszt noclegu porównywalny z Nową Zelandią, a jakość jak za tą cenę baardzo niska.
Stąd finalnie wylądowaliśmy w kraju papryki, który pierwotnie kategorycznie odrzucaliśmy. Przede wszystkim dlatego, że już tam wcześniej byliśmy i przecież nie ma tam nic ciekawego.
Jak było?
Oczywiście 4 tygodnie w podróży przez Bałkany, które dla wielu mogą się wydać wręcz nieprzyzwoicie długim okresem, nie dają nam mandatu do bycia ekspertami od tego regionu Europy. Tym bardziej, że poza Chorwacją w pozostałych krajach spędziliśmy raptem po kilka dni.
Poza tym, zgodnie z punktem 2 i 3 naszych założeń, nie korzystaliśmy w pełni z uroków podróży: nie zwiedzaliśmy na maksa ani nie zjedliśmy wszystkiego, co było w restauracjach.
Możemy więc powiedzieć, że właściwie ledwie liznęliśmy atmosfery poszczególnych krajów. Troszkę poczuliśmy jak tam jest. Mogliśmy zobaczyć, czym się od siebie różnią i do jednych zapałać miłością, z nadzieją, że kiedyś będzie nam dane bliżej się poznać, a inne raczej znielubić z myślą, że „byliśmy i wystarczy”. No wiec jak to było z tymi Bałkanami?
Chorwacja
(waluta: kuny, przelicznik na polskie x 2/3)
W tym kraju spędziliśmy najwięcej, bo w sumie 12 dni w trzech różnych miejscach.
Była Plomin Luka koło Rijeki w Istrii, a następnie po trasie przejechaliśmy przez Plitvickie Jeziora, by dotrzeć do Podstrany tuż za Splitem, a stamtąd ewakuowaliśmy się na półwysep Peljesac do Orebica, czyli jeszcze bardziej na południe.
Na co musisz się nastawić odwiedzając Chorwację we wrześniu/październiku?
- że pogoda niekoniecznie będzie piękna, a morze idealne do kąpieli.
No i cóż… północ Chorwacji przywitała nas deszczem, więc przez pierwsze 4 dni w Plomin Luce właściwie nie wychodziliśmy z domu. Potem było lepiej i właściwie do końca wyjazdu cieszyliśmy dobrą, a w każdym razie bezdeszczową pogodą.
Podobno mieliśmy szczęście trafić na najzimniejszy wrzesień ostatnich lat, więc trochę nas zaskoczyło, że woda w morzu we wrześniu-październiku już niekoniecznie nadaje się do kąpieli. Nasze córki oczywiście niezniechęcone wskakiwały do wody, ale udawało im się wytrzymać maksymalnie 15 minut. - że plaże są kamieniste.
To nie było dla nas zaskoczeniem, ale piszę o tym, bo jako Polacy jesteśmy przyzwyczajeni do innych „plażowych standardów”. - że morze jest cudnie niebieskie, ale w niektórych regionach to nie wystarczy.
Spędziliśmy kilka dni w mieszkaniu z wyjściem prosto nad morze, ale za to przy ruchliwej szosie na trasie Omis-Split i jednak mieliśmy poczucie, że jest słabo. Nawet polskie morze ze straganami i wydmami, po których można pochodzić, daje więcej możliwości spacerów, czy „rozrywki”.
Tutaj było nam jednak trochę nudno: morze plus możliwość przejazdu jedyną drogą wzdłuż wybrzeża do miejscowości przy trasie, w których też główną rozrywka jest morze. To nie nasz styl wypoczywania.
Zachwyty znajomych nad Chorwacją, w której my byliśmy pierwszy raz, zrozumiałam dopiero na Peljsacu: dzikie winnice, gaje oliwne, cisza, spokój, pustka, góry i przestrzeń. Choć oczywiście nie odmawiam uroku Splitowi czy Puli. Po prostu dla nas to za mało, żeby móc sobie wyobrazić spędzenie dłuższego urlopu w tym miejscu. - że ceny będą na poziomie Norwegii!
To nasze główne i niestety niemiłe zaskoczenie: ogromne ceny, zwłaszcza żywności.
Między bajki można włożyć opowieści mojego taty i innych podróżników o tym, że w Chorwacji dają jeść dobrze i tanio. Z tym „dobrze” to bym polemizowała (być może dlatego, że nie mieliśmy pieniędzy na „dobrze”- patrz punkt 3), ale tanio to już na pewno od dawna nie jest.
Posiłek w nadmorskiej restauracji głęboko po sezonie i daleko od głównego turystycznego traktu: dwie mikro przystawki, ośmiornica i dwie małe porcje makaronu- 300zł, makaron z pesto w restauracji- 70zł, kostka masła- 16zł (w tym czasie w Polsce 8zł wydaje nam się być dużo), kilo suszonych fig, które za płotem marketu spadają na trawę i na chodnik przed marketem- 80zł (przypominam, że jesteśmy w sezonie! nie mam tu na myśli fig sprowadzanych z Egiptu tylko od sąsiada zza płotu, bo jest ich tu pełno!).
Chorwacja cenowo to nie jest już poziom innych państw europejskich jak Włochy czy Grecja, to jest poziom Norwegii. - że nigdzie nie znajdziesz warzywniaka.
To uwaga dla tych, którzy lubią jeść coś oprócz chleba i mięsa, a po warzywa idą na targ lub stragan, a nie do supermarketu.
Przez całe 12 dni nie spotkaliśmy ani jednego (sic!) warzywniaka ani stoiska z warzywami. Nic, zero, nul. Za to piekarni w każdej wsi po kilka. To nie jest kraj dla osób bezglutenowych. - że czekają Cię tam najpiękniejsze zachody słońca!
Na pocieszenie za to, że przez cały dzień nic nie jadłeś hihi.
No cóż, wiem że całość wygląda raczej na marudzenie, ale po 12 dniach w Chorwacji nasze subiektywne uczucie jest takie, że turystycznie to im jednak woda sodowa uderzyła do głowy i przeholowali z cenami, dlatego prędko tam nie pojedziemy. Prędko, to znaczy dotąd, dopóki jednak koszty będą miały duży wpływ na nasze wybory podróżnicze.
Grecja AD 2020 bije Chorwację AD 2022 na głowę zarówno pod względem widoków, oferty i atrakcji dla turystów, pyszności i różnorodności świeżego jedzenia no i tego, że było nas na nie stać.
Bośnia i Hercegowina
(waluta: marki konwertowalne, przelicznik na polskie x 2,5)
Tu dla odmiany byliśmy tylko cztery dni w dwóch różnych miastach: przygranicznym Mostarze z legendarnym Starym Mostem oraz w stolicy- Sarajewie. I te trzy dni wystarczyły nam, żeby chcieć więcej!
O wojennym Sarajewie oglądanym w War Childhood Museum przeczytasz tutaj, a tak na szybko i mało obiektywnie napiszę, że:
- jak chodzi o ceny, to Bośnia i Hercegowina bije sąsiednią Chorwację na głowę!
Jak to było przyjemnie móc pójść do restauracji i wreszcie wybrać to, na co się ma ochotę, a nie to, co jest najtańsze. - bośniacka kuchnia ujęła nas swoją różnorodnością.
Jest podobne pieczywo i mięsiwo jak w Chorwacji (choć znacznie tańsze), ale poza tym także pyszne zupy, nadziewane warzywa: papryki, cukinie, bakłażany, gołąbki. Wszystko domowe i pełne smaku. - bośniacka kawa, którą cudnie się pije z miedzianego ręcznie wykuwanego tygielka.
Miejscowi na kawę zawsze mają czas, a sposób jej picia to specjalna mikro ceremonia. Warto popatrzeć i spróbować, jeśli się jest fanem tego czarnego napoju. - zaskoczyły nas bośniackie góry.
Trasa Mostar- Sarajewo absolutnie przepiękna. Czy ktoś kiedyś słyszał, że w Bośni są góry?! czy ktoś w ogóle wybiera Bośnię jako cel wakacyjnych podróży? - historie wojenne są w tym kraju nadal obecne po tych prawie 30 latach od zakończenia wojny.
W miastach cmentarze, na które zostały wygospodarowane wszystkie skwerki i parczki, tylu było zabitych, a także poburzone, popalone, ostrzelane kamienice w miastach i historie takie jak ta o zburzeniu legendarnego Starego Mostu wpisanego na listę dziedzictwa UNESCO.
Co myślał chorwacki żołnierz, który wysadzał tę unikalną na skalę świata kilkusetletnią budowlę? Zdjęcia z wojennego Mostaru całkowicie mnie zaskoczyły. Oglądając je miałam przed oczami Warszawę’44.
Dlatego nowo odbudowany most, który powstał z części tego oryginalnego, zwalonego do wody, jest bardzo wymownym znakiem i pamiątką. Nigdy więcej wojny! - w ogóle być w Sarajewie to szok.
Jak w jednym mieście może być połączonych tyle skrajności? Europa z Azją? Kuchnia turecka/osmańska z bałkańską i współczesną. 3 religie w jednym mieście koegzystujące bez żadnego problemu! - jednak czuć, że wojna zabrała realnie 10-20 rozwoju.
Dzikie parkowania na pasach, psy robiące kupy na środku chodnika, których nikt nie sprząta, palenie papierosów wszędzie, także w restauracjach… - do tego historia olimpijska, bo przecież Sarajewo było gospodarzem Zimowych Igrzysk w 1984 roku.
O tym wolą opowiadać bardziej niż o wojnie. To jest dla nich wydarzenie stulecia, nie oblężenie.
Pewnie też bym wybrała historię chwały i pokoju, a nie głodu i śmierci. Co w tym mieście jednak nieodmiennie się łączy, zwłaszcza gdy idziesz przez dawną wioskę olimpijską, która 8 lat po igrzyskach została wykorzystana jako miejsce pochówku dla tysięcy pomordowanych. - bez problemu dogadasz się po angielsku z każdym i wszędzie: dziewczyna w piekarni na uboczu miasta, pan sprzedający sok z granatu, kelnerka w knajpie- każdy, płynną angielszczyzną włada. Miło.
Po więcej opowieści i subiektywny przewodnik z Sarajewa wpadnijcie do Nieśmigielskiej tu i tu. Podzielam zachwyty. Przybędę jeszcze z mężem na pewno. Dzieciom wystarczy.
Serbia
(waluta: dinary, przelicznik na polskie /25)
Z Bośni i Hercegowiny przemieściliśmy się do Serbii. Początkowy kierunek był na Belgrad, ale… no właśnie. Jest chyba na świecie niewiele miejsc, gdzie Airbnb nie działa, bo nie ma tam dosłownie żadnego miejsca do wynajęcia. Jeśli są takie białe plamy na mapie świata z miejscami do wynajęcia to Belgrad okazał się jedną z nich, dlatego pojechaliśmy na serbskie dni do Nowego Sadu- drugiego po stolicy miasta w Serbii.
Udało nam się wynająć fajny apartament ze stołem bilardowym (!!!) jakieś 10 minut samochodem od centrum i taką opcję polecamy. Z wyjątkiem twierdzy Petrovaradin Nowy Sad to takie nasze Katowice. A umówmy się, kto chciałby spędzić urlop w centrum Katowic?
Oczywiście tu jeszcze bardziej niż gdzie indziej trzy dni niczego nie wyrokują, ale w Bośni także spędziliśmy trzy dni, więc pozwalamy sobie na pewne obserwacje:
- w przeciwieństwie do Bośni tu nikt nie mówi po angielsku. Nikt. W sklepie, w knajpie. Nie dogadasz się. Pokazuje to dość wyraźnie, że Serbia nadal ma raczej prorosyjskie ustawienie radarów, a sąsiednia Bośnia- europejsko-amerykańskie.
- jeśli nie czytasz cyrylicy to również możesz mieć problem, bo nie wszędzie teksty są napisane także alfabetem łacińskim. Płatność za parking, nazwy dań w restauracji…
- prawie nigdzie nie można tu płacić kartą. Że u gościa w budce z popcornem to wiadomo, ale również nie w wielu sklepach i za lody ani w kawiarni.
Trzeba mieć gotówkę, co jest dosyć kłopotliwe dla turysty, który przyjechał na 3 dni i nie chce przestrzelić z ilością wypłaconych w bankomacie pieniędzy, bo cóż później z nimi zrobi? - niektóre rzeczy w sklepach wypadają bardzo tanio, a niektóre bardzo drogo. Wszelkie sery twarogi, kajmaki, faszerowane twarogiem papryki- taniutko. Ale gouda za 80zł za kilogram. Popcorn znowu za 5zł ogromna torebka prosto z maszyny, lemoniada na mieście za 2zł.
- zaskoczył nas też ruch w mieście na głównym deptaku.
Czwartek, zwykły dzień października, wieczór. Na mieście tłumy jak w juwenalia, dni miasta i sezon ogórkowy w jednym. Studencki czwartek to był czy co? - no i niestety najgorsze na koniec. Na koniec naszej przygody z Serbią, bo przez to raczej tam nie wrócimy.
Byliśmy w sytuacji, gdy okazało się, że Serbia to nie wszędzie państwo prawa. Pogranicznik nie chciał nas wypuścić z kraju, o ile nie wręczymy mu „small gift”. Czyli dostaliśmy propozycję łapówkową. Było groźnie. Nie chcielibyśmy więcej znaleźć się w takiej sytuacji.
Żegnaj Serbio. Dobrze rokowałaś, ale ostatecznie pan pogranicznik ugrał tylko to, że po zdrapaniu cię z mapy zdrapki wykreślamy cię także z listy „wrócić tu w przyszłości”.
Rumunia
(waluta: leia, przelicznik na złotówki 1=1)
To już w ogóle krótkie spotkanie było, choć pierwotnie planowaliśmy na dłużej.
Niestety ceny niezbyt konkurencyjne, do tego kraj bardzo duży, więc żeby sensownie coś zobaczyć, byłoby dużo jeżdżenia. Nie tym razem.
Ale rokuje dobrze, choć jedyne śniadanie jedliśmy w McDonaldzie (nic innego nie było w niedzielny poranek otwarte), a rosół w restauracji podano nam z proszku. Damy jeszcze jedną szansę, bo nie było akcji łapówkowej.
Węgry
(waluta: forint, przelicznik na złotówki /100 plus 20%)
To z kolei było, choć miało nie być. Jednak po krótkiej kalkulacji wyszło nam, że za cenę podrzędnego spania w no-name miejscowości w Rumunii mamy ogromne mieszkanie w kamienicy w centrum Budapesztu. No i fajnie nam było na koniec trochę połazić po mieście, o którym mówią, że jest jak Wiedeń, tylko tańsze.
Nasze obserwacje o Węgrzech są więc ograniczone do stolicy, co może nieco wypaczać ich obiektywność, ale taką mamy właśnie próbkę.
Co możemy powiedzieć o kraju papryki?
- że ma przebogata kuchnię pełną gulaszy, papryki, gołąbków, naleśników i langoszy nazywanych węgierską pizzą.
Jakoś bardzo tanio nie jest, w końcu to stolica, ale w przeciwieństwie do Chorwacji, nawet tu da się znaleźć rozsądne jedzenie w budżetowych cenach. - za to komunikacja miejska nieco nas dobiła, choć niby niedroga. Bilet 4zł za osobę, bez zniżek dla dzieci spoza Węgier, co daje nam w sumie 40zł za bilety tak i z powrotem, dlatego dużo chodziliśmy piechotą.
- gdzieby tu nie pójść, wszędzie jest pięknie, a kamienice zachwycają zdobieniami i rozmachem. Najpiękniejszy mają oczywiście Parlament, pod którym zawsze kończyły się nasze wycieczki.
- w ogóle Budapeszt to dwa miasta połączone w jedno: spokojna Buda niczym Kłodzko i żywiołowy Peszt jak Warszawa. Warto zobaczyć obie strony miasta, które rozdziela Dunaj.
O Budapeszcie też bardzo chcę napisać osobny tekst, dlatego niech tak zostanie. Było fajnie. jedna rzecz nas tylko zdenerwowała- nie zdążyliśmy nieodpłatnie zwiedzić katedry św. Stefana. Od marca 2022 roku wejście jest biletowane i z powodu punktu 3 zrezygnowaliśmy z wizyty. Poza tym powiedzieliśmy Budapesztowi „do widzenia”, a nie „żegnaj”.
Bałkany 2022- jak wyszedł test?
Podsumowując. Po przejechaniu 4200 km w 4 tygodnie Bośnia bardzo na tak, Węgry na „chętnie”, Chorwacja i Serbia na „już podziękujemy”.
Poza tym wiemy już, że potrzebujemy większego plecaka na drugi etap i górskich butów. Za to mniej pisadeł do szkoły, mniej kurtek, koszulek i ogólnie ciuchów mniej. System szkolny działa dobrze, o ile uda nam się połapać w połączeniach online’ owych z Polską w stale zmieniających się strefach czasowych. Dajemy radę wyjść z różnych opresji i zorganizować nocleg z godziny na godzinę. Dogadać się po angielsku i na migi. Nie zostawić niczego w zmieniających się mieszkaniach.
Poza tym musimy opracować system publikacji i zgrywania zdjęć, pisania artykułów i robienia filmów. Na to ostatnie pomysłów mam tysiąc, ale czasu w harmonogramie podróży brak.
Jesteśmy prawie gotowi.